Impreza bez zaproszenia
Halina Kowalska przymierzała przed lustrem trzeci tej nocy outfit, gdy z sąsiedniego mieszkania dobiegły pierwsze dźwięki muzyki. Kobieta skrzywiła się, odłożyła niebieską bluzkę i nadsłuchiwała. Zegar wskazywał wpół do ósmej — za wcześnie na interwencję, chociaż sąsiadka Wiesia zwykle nie urządzała hałaśliwych spotkań.
— Może u kogoś urodziny — mruknęła Halina, wciągając szary sweter. — Choć mogłaby uprzedzić.
Muzyka przybierała na głośności, dołączyły do niej śmiechy i rozmowy. Halina podeszła do ściany dzielącej ich mieszkania i przyłożyła ucho. Głosów było sporo, na pewno więcej niż kilka.
Zadzwonili do drzwi. Halina, wciąż w domowym swetrze, zajrzała przez wizjer. Na klatce stała sąsiadka z niższego piętra, Danuta Nowak, z wymuszenie uprzejmym wyrazem twarzy.
— Dobry wieczór — zaczęła, ledwo drzwi się otworzyły. — Wie pani, co tam u Wioli się dzieje? Muzyka aż huczy przez całą klatkę.
— Nie mam pojęcia — odparła szczerze Halina. — Dziwne, bo ona zwykle taka cicha.
— A może jej w ogóle nie ma? — zniżyła głos Danuta. — Może ktoś obcy się włamał? Czasy teraz takie…
Kobiety wymieniły spojrzenia. Wiola mieszkała sama, pracowała w bibliotece, wiodła spokojne życie. Nikt nigdy nie widział u niej tłumnych imprez.
— Chodźmy razem, zapytajmy — zaproponowała Halina. — jeżeli coś nie tak, wezwiemy policję.
Weszły piętro wyżej. Muzyka lała się spod drzwi, słychać było okrzyki i czyjś głośny śmiech. Halina nacisnęła dzwonek.
Drzwi otworzyły się natychmiast. W progu stała Wiola, ale jakaś inna — włosy rozczochrane, policzki zaróżowione, w ręku kieliszek z czymś musującym. Miała na sobie jaskrawą czerwoną sukienkę, której Halina nigdy u niej nie widziała.
— Ojej! — zawołała Wiola, szeroko się uśmiechając. — Sąsiadeczki kochane! Wchodźcie, wchodźcie! U nas impreza!
— Jaka impreza, Wiolu? — ostrożnie zapytała Halina, zaglądając przez ramię sąsiadki.
W środku rzeczywiście było pełno ludzi. Osiem osób, może więcej. Mężczyźni i kobiety w różnym wieku, wszyscy odświętnie ubrani, z kieliszkami w dłoniach. Na stole królował ogromny tort, przekąski i butelki szampana.
— Ale co za różnica! — zamachała rękami Wiola. — Życie to święto! Wchodźcie, częstujcie się!
— Wiolu, a skąd ci ludzie? — nie ustępowała Danuta. — Kim są?
— Przyjaciele! — radośnie oznajmiła gospodyni. — Starsi, dobrzy przyjaciele! Poznaliśmy się, zaprzyjaźnili, no i świętujemy naszą przyjaźń!
Z głębi mieszkania dobiegł męski głos:
— Wiola! Chodź tu! Będziemy wznosić toast!
— Już idę! — odkrzyknęła. — Dziewczyny, serio, wchodźcie! Albo ja później do was zajrzę, wszystko opowiem!
Drzwi się zatrzasnęły. Sąsiadki zostały na korytarzu, przetrawiając to, co zobaczyły.
— Coś tu nie gra — pokręciła głową Danuta. — Nasza Wiola i nagle taka kompania… A faceci wyglądali podejrzanie. Jeden w ogóle jak jakiś bandzior.
— Może się zakochała? — zasugerowała Halina. — Zdarza się. Miłość zmienia ludzi.
— W pięćdziesiąt pięć lat? Daj spokój!
Halina chciała ripostować, iż pięćdziesiąt pięć to nie wyrok, ale muzyka zrobiła się jeszcze głośniejsza i rozmowa stała się niemożliwa.
Rano Halina obudziła się w ciszy. Niezwykłej, wręcz dzwoniącej ciszy. Zasnęła przy dźwiękach muzyki, która ucichła dopiero koło trzeciej. Teraz za ścianą panowała grobowa cisza.
Wychodząc do pracy, spotkała w klatce Danutę.
— No i jak, wyspała się pani? — zażartowała tamta. — Ja całą noc się wierciłam. A rano patrzę przez okno — pod blokiem stały jakieś drogie auta. Teraz ich nie ma.
— Pewnie goście rozjechali się.
— Właśnie. A kim oni w ogóle są? I co naszej Wioli strzeliło do głowy?
W przerwie obiadowej Halina wstąpiła do spożywczaka koło pracy. Przy kasie stała znajoma postać — Wiola, tyle iż w swoim zwykłym szarym płaszczu i ciemnej chustce. Kupowała chleb, mleko i najtańszą parówkę.
— Wiolu! — zawołała Halina. — Co u ciebie? Jak ta wczorajsza impreza?
Wiola się odwróciła i Halina aż wstrzymała oddech. Twarz sąsiadki była szara, oczy zaczerwienione, jakby płakała całą noc.
— Jaka impreza? — cicho powtórzyła Wiola.
— No, u ciebie przecież byli goście, muzyka, zabawa…
— Ach, to… — Wiola odwróciła się do kasy. — Pomylili mieszkania.
— Jak to pomylili? Przecież sama nas zapraszałaś!
— Nie pamiętam — pokręciła głową. — Może ci się przyśniło.
Zapłaciła i gwałtownie wyszła, zostawiając Halinę w kompletnym osłupieniu.
Wieczorem Halina nie wytrzymała i zapukała do sąsiadki. Wiola otworzyła nie od razu, długo majstrowała przy zamkach.
— Mogę wejść? — zapytała Halina.
— Lepiej nie — zawahała się Wiola. — Bałagan po… po sprzątaniu.
— Wiolu, co się stało? Jakaś dziwna jesteś.
Wiola stała w wahaniu, w końcu szepnęła:
— Wejdź.
Mieszkanie wyglądało, jakby rzeczywiście odbyła się tu impreza. Wszędzie leżały plastikowe kubki, na błyszczały odłamki stłuczonego kieliszka, na stole zaschły resztki tortu. Ale najdziwniejsze było to, iż unosił się zapach obcych perfum i papierosów, których Wiola nie paliła.
— Wiolu, co tu się wydarzyło?
Wiola opadła na fotel, objęła głowę rękami.
— Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Wczoraj rano poszłam do pracy, jak zawsze. A kiedy wróciłam… oni już tu byli.
— Kto — oni?
— Ludzie. Obcy ludzie. Siedzieli przy moim stole, jedli, pili, muzykę włączyli. A jeden facet, taki elegancki, w garniturze, podszedł i mówi: „Halina spojrzała na drzwi, w których stała Wiola z rozpromienionym uśmiechem, i nagle zrozumiała, iż te tajemnicze wizyty to nie przypadek, ale dar dla tych, którzy w ciszy swojego życia zapomnieli, jak to jest być kochanym.