Idzik, sulejowski Julio Iglesias
Urodę miał nietypową; bardziej niż sulejowskiego obywatela przypominał późniejszego idola kobiet, hiszpańskiego piosenkarza, Julio Iglesiasa. Nie dlatego jednak niektórzy na jego widok uśmiechali się szyderczo, a inni – kiedy przechodzili obok i już go minęli – kręcili palcem wskazującym w okolicach swojego czoła znaczące kółka. Czasem choćby dwa albo trzy. Być może przyczyną tego było to, iż prowadził skryty tryb życia, a przebywając w większych skupiskach ludzkich, potrafił zachowywać się dość nietypowo. Na przykład, w polu, podczas pracy przy zbieraniu ziemniaków, zdarzało mu się odstawić porywający taniec do melodii, którą sam sobie nucił. Chwytał wtedy pusty koszyk i wirował z nim niemal do utraty tchu. Nie tańczył jednak byle jak; nie potykał się, nie podrygiwał nie w takt i nic nim nie zarzucało. Liczni widzowie, którzy gwałtownie gromadzili się wokół tańczącego Idzika, doceniali jego elegancję, rytmiczność i płynność ruchów. Gdyby tylko mieli światową ogładę, to z pewnością stwierdziliby, iż tańczy dla nich mistrz baletu, sam Barysznikow.
Bezspornym faktem jest jednak to, iż „nie mając wszystkich w domu”, był człowiekiem absolutnie niegroźnym dla otoczenia. Do skromnej renty inwalidzkiej dorabiał zatrudniając się u sulejowskich gospodarzy, np. u Nowaków czy Inowłodzkich. Co więcej, rozmowa z nim mogła przynieść interlokutorowi pewną satysfakcję moralną czy intelektualną. Zaszczytu tego nie mogły dostąpić zwyczajne łobuzy i pospolite chamy, których unikał jak ognia. Ale także z nimi potrafił rozmawiać grzecznie, kulturalnie, a choćby pryncypialnie. Spotkało to np. siostry Zagórskie , które dokuczały mu w trakcie wieczornych modlitw we własnym domu. Idzik klękał wtedy przed obrazem najświętszej panienki i żarliwie modlił się na głos. Nie wiadomo, czy to żarliwość tej modlitwy, czy też sama modlitwa wywołała niezdrową euforia u Zagórczanek i ich psiapsiółek, które pewnego razu podejrzały całą sytuację przez niedomknięte okno. Odtąd, przez wiele dni, skradały się pod dom modlącego się Idzika i przedrzeźniały go wydzierając się na całe gardło: „Idzi dzidzi, Idzi dzidzi, Idzi dzidzi!”. Czasem brzmiało to jak znany nam współcześnie doping na piłkarskich stadionach, czasem pod swój tekścik podstawiały modną wówczas melodię ludową „Ty dziewczyno, ty mnie nie znosz. Jo z Rzeszowa jestem bednorz”.
W końcu Idzikowi znudziły się te żarty i postanowił porozmawiać ze swoimi prześladowczyniami. Kiedy pannice czekały aż uchyli okno, on sam zaskoczył je na ulicy. Zamiast spodziewanego gniewu i agresji dziewczyny spotkały się z całkiem sensownymi pytaniami:
– Co śmiesznego widzicie w mojej wierze i w mojej modlitwie? I czy ja paniom przeszkadzam, kiedy panie się modlą?
Niektórzy z mieszkańców Sulejowa komentujący tą sytuację byli przekonani, iż taka niespotykanie spokojna reakcja wobec niewłaściwego zachowania pannic była rezultatem nadmiernego szacunku, który Idzik miał w stosunku do kobiet w ogóle. Nikt jednak nie dociekał, czy nastąpiło to wskutek jakichś konkretnych przeżyć czy też było wynikiem nieśmiałych marzeń o tej jednej, jedynej, która mogłaby przytulić do piersi jego głowę. Marzenia niemożliwego do zrealizowania w jego sytuacji…
Religijność Idzika przejawiała się też w inny sposób. Chodząc do kościoła zawsze zajmował miejsce pod chórem. Choć z powodu swojej choroby nigdy nie dostąpił zaszczytu bycia sulejowskim chórzystą, to zawsze, kiedy tylko ksiądz zaintonował jakąś pieśń, on – jako najpierwszy ze wszystkich zgromadzonych w świątyni, zaraz podejmował melodię. I dalej prowadził śpiew swym mocnym i czystym głosem. Niekiedy zdawać się mogło, iż to on sam sprawował uroczystość, a nie ksiądz czy organista. Pewne wątpliwości budziła tylko nadmierna ekspresja, z którą to wszystko wykonywał.
Innym wyróżnikiem Idzika był jego strój; zawsze schludny, zawsze starannie dobrany. Pamiętam elegancki garnitur w brązowym szlachetnym kolorze perfekcyjnie pasujący do jego sylwetki. Do tego garnituru czasem nosił żółtą, dość ładną koszulę. Latem można było go zobaczyć w białych spodniach i w takiej samej koszuli uszytych z plażowych materiałów. Swoją elegancję podkreślał gustownymi dodatkami typu żabot w butonierce, apaszka czy parasol udający laskę. Dodatkowego splendoru dodawał mu nieśpieszny chód i wyprostowane jak struna plecy.
Chociaż mieszkał w okolicach Kępek to pewnego razu dotarł i na naszą ulicę. Był ciepły i nieco parny, czerwcowy dzionek. Słonko dyskretnie przedzierało się przez delikatne chmury i wydawało się, iż zaraz może popadać deszcz.
Babcia zamiatała ulicę przed naszym domem – wtedy jeszcze pokrytą dorodnymi kocimi łbami – a ja jej w tym trochę pomagałem. Nie dostąpiłem wprawdzie zaszczytu machania miotłą, ale w bezpośrednim sąsiedztwie cierpliwie czekałem z wiadrem i dużą szufelką, żeby uprzątnąć efekty babcinej pracy. Idzik pojawił się nagle od strony Pilicy i szedł prawie środkiem jezdni. Babcia nieco zaniepokoiła się jego widokiem i dyskretnie dała mi znak, żebym wycofał się w stronę furtki. Sama zaś, dokładnie obserwując jego ruchy, cały czas schylona nad miotłą, kontynuowała swoją pracę. W pewnej chwili stała się rzecz nieoczekiwana; Idzik zatrzymał się parę kroków przed końcem posesji sąsiada i jakby rozpoczął lustrację roboty wykonanej przez babcię. Swoim wzrokiem omiótł obszar już zamieciony; od samego początku do końca i od końca do samego początku. Raz, drugi i trzeci. Nie wiadomo jaki był wynik tej lustracji, w każdym bądź razie po chwili ruszył dalej w swoją trasę, kierując się w górę ulicy.
Kiedy był dość blisko babci, gwałtownie skręcił swój korpus w prawo i nachylając głowę w jej stronę konfidencjonalnie powiedział:
– Rób rób, cyrulik ci zapłaci! Po czym – przybliżając twarz prawie do jej uszu – dodał niemal szeptem: „Cynamonem z gaci!”.
Przez chwilę staliśmy z babcią znieruchomiali, nie wiedząc, co począć ze sobą. Potwierdzenie „mądrości” wypowiedzianej przez Idzika, a tym bardziej jakiś uśmiech mogły zostać opacznie zrozumiane i żadne z nas nie było w stanie przewidzieć jego reakcji. Za moment problem rozwiązał się sam, Idzik znikł z naszego pola widzenia skręcając w tzw. piecyska, czyli w obecną ulicę Wapienną.
→ Tomasz Miller
Trzeci fragment książki „Wesołe miasteczko”. Opowiedziane w niej historie zostały oparte na faktach, jedynie nazwiska bohaterów uległy zmianie.
18.10.2025
• collage: barma / Gazeta Trybunalska
• „Wesołe miasteczko”: > tutaj
• więcej tekstów autora: > tutaj
Tomasz Miller – mieszkaniec Sulejowa, ur. w roku 1965. Pasjonat lokalnej historii oraz kultury. Promotor wydarzeń kulturalnych, wydawca serii „Biblioteka Sulejowska”, w której ukazało się już 15 pozycji. Jego ostatnia książka nosi tytuł „Legendy z dawnego Sulejowa”.