Jeszcze słonecznie, knajpka z pysznym niedrogim winem (2,50 euro za lampkę), wielka morska muszla zamiast popielniczki. Ostatnie wolne miejsca, bo „pora karmienia”, wczesne popołudnie. Miejsca zajmują niecodziennie ubrane osoby, spowite w fiolet. Kilka dziewczyn chichocze, są w długich niedzisiejszych sukniach z religijnymi symbolami. Palą; pytam, czy to ostatni papieros przed procesją? Śmieją się, iż tak. Mężczyźni, chłopcy – długie szaty plus spiczasta czapa, do głowy od razu przychodzi ubiór Ku Klux Klanu. A to oni te nakrycia, capirote, wypatrzyli u fioletowych, białych, zielonych, niebieskich i innych hiszpańskich nazarenos, nazareńczyków z bractw kościelnych o kilkusetletniej tradycji. Capirote ściągnięty z głowy, pod pachą albo odstawiony koło stolika; materiał z dziurami na oczy nakładany jest na plastikowy lub tekturowy szpic. Nazarenos przed procesją czasem wstępują na piwo z maluteńkich flaszek albo wino, choć wedle ich reguł nie powinni tego robić. Wzrok przyciągają mali nazarenos w asyście rodziców, którzy rozdają obrazki, dziewczynki z koszyczkami pełnymi słodkości czy bukiecikami kwiatków. Nieraz szpic capirote wystaje z wózka, gdzie maleńki człowiek w szatce już się zmęczył procesją i przysnął. Obrazki nie do wymyślenia. XXI wiek płynnie włącza w siebie średniowiecze, skąd pochodzi tradycja zakrywania twarzy przez grzeszników-biczowników, ale dziś jest raczej barwna niż okrutna czy pokutna.
W drodze na procesje
W autobusie ciasno, ludzie ubrani odświętnie, dziewczyny z umalowanymi czerwonymi ustami, podekscytowane. Wiele osób nosi ozdobne krzyże, sporą biżuterię z symboliką religijną, wszak to wyjątkowy tydzień w katolickim kraju, jakim jest Hiszpania. A Sewilla szczególnie, bowiem to Andaluzja najbardziej widowiskowo przeżywa Semana Santa, Wielki Tydzień. To tu się przyjeżdża, by brać udział w misteriach paschalnych i procesjach bractw kościelnych. W tłumach gapiów – jakoś pokojowo się układających bok w bok, pierś w pierś, stopa w stopę, z noszonymi jak parasolki rozkładanymi mikrokrzesełkami – można współpłakać, pomilczeć, powzdychać, podziwiać siłę tradycji. I dać się poruszyć muzyce dętej setek amatorów w mundurach kilkudziesięciu bractw kościelnych, a czasem śpiewającym solistom.
Od razu wiadomo, czy autobus jedzie w kierunku poszczególnych miejsc procesji, bo pełny choćby się nie zatrzymuje na przystankach, gdzie inny tłum cierpliwie czeka. Nikt się nie wścieka, a to część świątecznej rzeczywistości: objazdy i zmiany w ruchu miejskim, błyskawicznie sprzątane śmieci. To dla nas na ulice w Wielkim Tygodniu wychodzą noszone na plecach i karkach choćby ponad 50 mężczyzn (costaleros) platformy (pasos) z wielowiekowymi rzeźbami w szatach opływających złotem, srebrem, tonące w świetle setek świec i zapachu ogrodów kwiatowych, koronowane bezcennymi dziełami sztuki złotniczej.
Trzeci raz od 90 lat
Ta najpiękniejsza, wyczekiwana figura to 300-letnia Matka Boska Bolesna Macarena z bazyliki La Macarena, symbol Sewilli, wystrojona, z kosztownymi łzami, szmaragdowymi klejnotami otrzymanymi od toreadorów, bo jest ich patronką, ale jest także ukochaną świętą figurą Romów. Ma się pojawiać w najważniejszej nocnej procesji, Madrugada, z czwartku na piątek, od północy do świtu. Rok 2024 jest specjalny – nie opuściła swojego kościoła, mimo iż tysiące ludzi czekały niemal do północy przed bazyliką, przed telewizorami, ekranami telefonów na decyzję komitetu kościelnego bractwa Macarena – wyjdzie, nie wyjdzie? Kluczowa jest pogoda, choć w Sewilli często o tej porze zdarzają się deszcze. Jak mówią miejscowi, tego roku wyjątkowo mocno i z niewielkimi przerwami lało, a cenne rzeźby, złoto, tkaniny by tego nie przetrwały. Większość procesji odwołano, niektóre zostały przerwane i zawrócone do kościołów (których jest tu ponoć więcej niż w Rzymie). Fatalna, rzadka sytuacja dla organizatorów, tysięcy zaangażowanych osób w różnych rolach, strojach, o różnych zadaniach, nie wspominając o turystach i rodzimych widzach. Pozostało adekwatnie tylko otwierać kościoły, by tam móc podziwiać figury na nieruchomych pasos. Tak zdarzyło się w latach: 1933, 2011 i w 2024 roku. Tym razem miastem nie zawładnęły dziesiątki procesji, z przenikającą do trzewi muzyką dętą, werblami i śpiewakami; wyjątkiem były pojedyncze procesje, np. ta rzymskich żołnierzy z napierśnikami, mieczami, specjalnymi butami i skarpetami, a także nieskończoną ilością białych piór przy hełmach, kroczących w specjalnym rytmie. Tym zresztą także różnią się poszczególne bractwa – sposobem marszu podczas pasyjnych procesji.
Wyjątkowe było to parogodzinne czekanie pośród tłumów ludzi, dzieci kopiących w międzyczasie w piłkę, wśród flirtującej młodzieży, ludzi dzielnie tłumaczących nam komunikaty z rad kościołów i dzielących się miejscem na chodnikach czy parapetach, cudownym obrazkiem czy „świętymi” cukierkami albo książeczką-programem procesji, ze szczegółowymi godzinami, trasami, liczbami maszerujących członków kościelnych bractw, kolorami strojów, historią; ściąga, gdzie się ustawiać i czekać na miejscowe świętości. Najstarsze bractwa sięgają XIV wieku. W mieście widać przyozdobione przeważnie purpurowymi tkaninami balkony, okna. Dzieciaki siedziały wprost na parapetach, zakratowanych, więc bezpiecznie mogły dyndać nogami nad procesją.
Życie smakuje i religii to nie przeszkadza
Wystawy butików z butami, z ciuchami, witryny spożywcze z jamón serrano czy przekąskami z bacalao, suszonego dorsza, umieszczają też obrazy Maryi bolesnej i ukrzyżowanego Chrystusa. Wiszą obok dyndających kiełbach, szynek, puszek, przytulanek nazarenos i sandałków. Wytworny sklep z czekoladkami na Plaza de la Campana jest pełen słodkich figurek i lizaków nazarenos (od 1 do 20 euro), zachwycających świętych figur w czekoladzie (kusiło zjeść słodkiego świętego, wziąć do ust nazareńczyka w czapie z cukru). Podobnie słodko-pasyjnie koło Plaza de Torros, areny, gdzie zabija się w walkach byki. Między krążącymi w capirote doskakują koniki z biletami na walki, w których strojni toreadorzy powodują śmierć sześciu byków dziennie.
Nadbrzeża Triany, dzielnicy po drugiej stronie rzeki Gwadalkiwir, są pełne zdjęć, wizerunków Chrystusa, pięknych Matek Boskich, postaci udomowionych, jak superstars i supermeni. Bo świętowanie religijne w praktyce nie ogranicza ani menu, np. mięsa czy wina i innych napitków, nie narzuca też ciszy. Chyba iż ktoś ma życzenie, jak poszczący czy chodzący boso lub w skarpetach nazarenos z ciężkimi świecami, czasem noszący pasy – włosienice, penitentes noszący krzyże pokutne albo ci silni costaleros, dźwigający ważące choćby tonę platformy. Idą kierowani głosami i stukaniami z zewnątrz, w specjalnym rytmie wiele godzin, ukryci, ścieśnieni pod podestami, bez światła, ze słabym dopływem powietrza. To ich post czy umartwianie.
Holy cards, święte karty z Sewilli! Za jedno euro siedem w opakowaniu, które po otwarciu się skleja na „amen”. Dobrze jest kupić album na karty dla kolekcjonerów. W kolejkach w przykościelnych sklepikach starsi i młodsi bardzo poważnie traktują np. to zbieranie kart. Na półkach „święte” skarpety z symbolami poszczególnych kościołów i parafii, kolorów bractw, T-shirty, bluzy, maskotki, mnóstwo innych drobiazgów z gatunku tych kompletnie niepotrzebnych.
To interesujące uczucie cofnięcia w czasie, nagle idzie się pośród ludzi w tych spiczastych czapach, tylko z dziurami na oczy, falujące szpice i peleryny wyłaniają się zza rogów ulic, zajmują przestrzeń, nie można uciec od obrazów Francisca Goi, od pamięci o inkwizycji. Tu zresztą jest niewielkie muzeum, wspomnienie jej początków, w Trianie, tuż po zejściu z mostu Izabeli II, pomnika historii, obok mercado, bazaru ze świeżym jedzeniem i knajpkami. Za nieszczególną paellę z owocami morza, winem i piwem zapłaciliśmy ponad 53 euro, ale za to nad brzegiem Gwadalkiwir z pięknym widokiem. Za obiad z ośmiornicą, warzywami z rusztu i rybę z dodatkami, winem, piwem (2,50 euro wino, 3 euro piwo) – 43 euro. Ale za cztery sycące tapas, różne przekąski, sangrię, bo piliśmy jak miejscowi, z pomarańczami i mnóstwem lodu, ok. 30 euro. Sangria kosztuje 4 – 4,50 euro, podobnie montaditos (tostowane bułeczki z różnymi nadzieniami) za kilka euro. Ciasteczka, arcysłodkie i widowiskowe dziełka-słodycze w sklepikach, cukierniach kosztują już od 1,50 euro i można mieć dość na cały dzień. Piękna jest ta nierozerwalność spraw ziemskich i duchowych, choćby w położeniu knajpek, które przytulają się stolikami czy ścianami do kościołów, jak do najstarszego parafialnego w Sewilli, Real Iglesia de Senora Santa Ana z XIII wieku. W Trianie, niegdyś silnie romskiej (tu narodziło się flamenco), pod takim zabytkiem wino i tapas smakują bosko.
Romskie herstorie Polki u kartuzów
W poniedziałek (u nas święto) w Hiszpanii nastaje zwykły dzień, jakby zasunięto kurtynę i śladu po symbolice oraz świątecznych gadżetach nie ma. Autobusy, krótkie linie tramwajowe po centrum to wygodny transport i tu sprawdza się karta TUSSAM – doładowywana, sczytywana w tramwajach przy każdym wejściu; taki kurs kosztuje 35 centów. Na tydzień na dwie osoby załadowaliśmy za dużo, bo 30 euro. 20 euro przy traktowaniu autobusów „hop on hop off”, przy wszelkich pomyłkach z kierunkami, zmianami zdania albo po prostu przejażdżkami po mieście, wystarczyłoby. Święta w Sewilli, gdzie ludzie rezerwowali hotele już jesienią, by przeżyć nieudane w tym roku pasyjne misteria, wyczerpały też zapasy kart TUSSAM, stąd musieliśmy się nieźle nachodzić, by takową znaleźć (koszt 1,50 euro, można zwrócić w kiosku).
Piszę tu głównie o świątecznych obserwacjach, bo to dzieje się raz do roku i mocno zapisuje w pamięci, ale dorzucę wizytę w dawnej siedzibie kartuzów, La Cartuja, gdzie mieści się Andaluzyjskie Centrum Sztuki Współczesnej. Wejście dla obywateli unijnych za darmo, jak w innych muzeach. A tam polska artystka o romskich korzeniach Małgorzata Mirga-Tas, z poruszającymi wielkoformatowymi tkaninami i mniejszymi dziełami, opowiadającymi historie nieopowiedziane, przemilczane, historie romskie. Pośród zdesakralizowanych wnętrz klasztoru „brzmiały” przejmująco. Poczułam się szczęśliwa tym polskim akcentem w Sewilli.