Historia uratowania z wysokości

polregion.pl 4 dni temu

— Krysiu, jaką rogalika chcesz — z mięsem, z serem, a może z twarożkiem?
— Mamo, serowy!
— Dobrze, kochanie, zaraz kupimy.

Ekspedientka w piekarni przy dworcu przełożyła rogalika do przezroczystej torebki. Na zewnątrz mróz szczypał w policzki, a wieczór powoli zamieniał się w noc. Mama z synkiem szli przez zaśnieżony park, gdzie śnieżne czapy skrzypiały na gałęziach, a powietrze było ciche, chrupiące i pełne iskier.

— Mamo…
— Co znowu?
— Niewyborne! Teraz chcę z mięsem!
— No, Krzysiu! Przecież pytałam! Ale z ciebie rozpieszczony dzieciak! — zawołała kobieta, wymachując rękami.

Z lekką irytacją chłopiec wyrwał rękę i cisnął nielubianego rogalika. Ten zatoczył w powietrzu łuk i wylądował pod rozłożystą jodłą, której gałęzie oplecione były lodem. W szepocie zawiei zdawała się kryć smutna rezygnacja.

A przecież ten rogalik miał swoją historię. Długą, pracowitą, prawdziwą.

Wszystko zaczęło się latem, na polach pod Poznaniem. Pod złotym niebem, wśród dojrzałych zbóż, maleńkie ziarenko rosło w kłosie wypełnionym słońcem. Potem żniwa, kombajn, młyn, worki z mąką, podróż do piekarni na rogu Lipowej. Tam, gdzie ciasto wałkowano manualnie, a piekarz o spracowanych dłoniach hojnie sypał ser z koperkiem i składał warstwa po warstwie.

Rogalik wyszedł z pieca gorący, maślany, pachnący. Przesiąknięty dobrem i troską. Ale… nie było mu dane. Kaprys małego człowieka przerwał jego drogę, i teraz leżał w śniegu, marznąc, stając się bezkształtną skorupą. Tyle pracy, tyle ciepła — i wszystko na nic?

Burek był kotem ulicznym. Nie mieszkał w piwnicy ani w mieszkaniu, ale pod gołym niebem, wśród śniegu. Szary, umiarkowanie puszysty, o oczach zielonych jak młoda trawa, uchodził za miejscowego weterana — cztery lata na dworze! Senior. Mieszkał przy trzecim klatkowcu, gdzie babcie codziennie wynosiły mu jedzenie.

Domowym kotem Burek być nie umiał. Próbował. Raz przygarnęła go rodzina z czwartego piętra. Ale Burek tłukł wazony, hałasował nocą, gonił cienie. Nie znosił zamkniętych przestrzeni. Jego dusza pragnęła wolności.

Aż pewnego dnia stało się coś strasznego. Na podwórko wjechał mężczyzna z ogromnym psem. Wściekły kudłaty potwór o dzikich ślepiach. I ten człowiek, jakby na złość, napuścił go na Burka. Gonitwa przez zaspy, samochody, oblodzone chodniki. Burek zdążył. Wskoczył na drzewo i — coraz wyżej, wyżej, aż serce waliło mu z przerażenia.

Ale zejść — nie potrafił. Gałąź pod łapami — cienka, a strach paraliżował. Wołał, przyzywał babcie. Pierwszego dnia kręciły się na dole, z kroplami walerianowymi, dzwoniąc do straży miejskiej: „Zdejmijcie kota, sam nie zejdzie!”

— Zejdzie! — odpowiadano. — Sam spadnie.

Drugi dzień. Zawieja. Ludzie zniknęli. Burek jadł śnieg. Gryzł cienkie gałązki z głodu. Noc wydawała się wiecznością. Śnieg oblepiał futro, zamrażając go w bryłę. Trzeci dzień — już choćby nie miauczał. Tylko siedział. Cicho, wyczerpany. Zimno w kości, łapy sine, serce ledwo bije. Tracił siebie.

A czwartego dnia stało się to, co nieuniknione: łapy puściły. I Burek, jak jesienny liść, poleciał w dół. Wirując, strącając śnieżne płatki, wpadł w zaspę, zapadł się w nią, zadrżał i… nie mógł wstać. Otworzył pysk — nie wydał dźwięku. Koniec?

Wtedy. Zapach. Uderzył w nos jak promień słoņca w ciemności. Jedzenie.

Otworzył z trudem oczy. Tuż przed nosem, na śniegu — ona. Rogalik. W środku jeszcze ciepły, z wierzchu zmarznięty, ale aromatyczny, pyszny, prawdziwy. Nadgryziony dziecięcymi zębami, ale wciąż jadalny.

Burek rzucił się na niego całym sercem. Wpił zęby, rwał, żuł, nie wierząc w swoje szczęście. Jadł, jak nigdy. Ten kawałek ciasta, masła i sera, który przebył drogę od pola do śnieżnej pułapki, stał się dla niego — ratunkiem. Drugą szansą. DarBurek odzyskał siły, a rogalik nauczył go, iż choćby najmniejszy dar losu może być początkiem nowej przygody.

Idź do oryginalnego materiału