„4×8000 – życie po życiu” – to tytuł wystąpienia Piotra Pustelnika, który będzie jednym z gości XVI Przeglądu Filmów Górskich. Impreza powraca do Ustrzyk Dolnych po pięcioletniej przerwie, a jej program zapowiada się niezwykle interesująco. Będzie okazja, by spotkać legendy himalaizmu oraz obejrzeć poruszające produkcje. Nie zabraknie też muzyki, intrygujących fotografii oraz dobrych książek…
W nawiązaniu do XVI Przeglądu Filmów Górskich, która już w najbliższy weekend (11-12.01) przypominamy archiwalny wywiad z Piotrem Pustelnikiem, którego udzielił podczas XV edycji imprezy w 2019 r.
– „Żółte ślady na śniegu – o górach niepoważnie” – dość nietypowo zatytułował Pan swoje opowieści na XV Przeglądzie Filmów Górskich…
– Wyobrażałem sobie, co by mnie zainteresowało jako widza. Dla mnie najważniejsze na wyprawie były epizodziki, interakcje, zabawne sytuacje, zbitki pojęciowe, jakieś niegroźne ploteczki… Technikalia i kalendarium wypraw zawsze miały dla mnie drugo- lub –trzeciorzędne znaczenie. Dlatego dla widza wybierałem różne „smaczki” i anegdoty. Przeważnie są one najpierw straszne, a później im dalej od wyprawy, śmieszne.
Kiedyś w naszym zespole szła bardzo ambitna Amerykanka o dosyć niestandardowym sposobie ubierania się. Najpierw przyodziała się dosyć lekko. Gdy zaczęło się robić zimnawo, założyła kombinezon z Gore-Texu. Trochę mnie to zdziwiło, bo on przewodzi zimno. Tak, jakby przystroiła się w stalową zbroję. My ubraliśmy się porządnie, byliśmy szybsi, więc zdążyliśmy rozłożyć namiot. Nagle słyszymy, iż jest sytuacja awaryjna. Dziewczyna już choćby nie idzie, tylko siedzi. Kolega i ja poszliśmy po nią. Znaleźliśmy ją w opłakanym stanie. Patrzyła na nas szeroko otwartymi oczami – miała zamarznięte kanaliki łzowe. Twarz biała. Zaciągnęliśmy ją do namiotu i zastanawiamy się, co zrobić. Trzeba było ją rozebrać do bielizny i wsadzić do śpiwora. Pytanie tylko, kto ją będzie „oprawiał”. Nie było z nami kobiety…
– Na kogo padło?
– Padło na kolegę. Jak tylko zaczęła trochę kontaktować, napoiliśmy ją herbatą i poszła spać. My też. Będąc już w sennym letargu, nagle słyszę bicie dzwonów i słowa: „Teraz będzie przemawiać do was ojciec Piotr”. „Chyba umarłem” – pomyślałem. Bałem się otworzyć oczy, żeby się nie przekonać, iż nie żyję, wiec tak leżę i leżę. Myślę: „Czemu miałbym umrzeć?”. Nic mi nie pasowało. Dobre 15 minut się zastanawiałem, aż w końcu otworzyłem oczy. Patrzę, obok mnie leży kolega w śpiworze i… przez małe radio słucha Radia Watykan, jedynej stacji, która odbierała.
– A co z Amerykanką?
– Gdy obudziła się, choćby nie pomyślała o tym, iż uratowaliśmy jej życie. Jej największą pretensją było… kto ją rozebrał. Z takich właśnie historii składa się życie himalaisty.
Ja na żadnym szczycie nie sikałem
– Skąd więc te żółte ślady na śniegu?
– Związane są z wyprawą na Alaskę. Na najbardziej uczęszczanej drodze na Denali – najwyższą górę Ameryki Płn., na środku wielkiego obozowiska znajdował się wielki tron. I choć wyglądał, jakby miał zasiąść na nim król, w rzeczywistości był tam zwykły, ordynarny sedes. Obok stała zaś wielka tablica, na której było wypisane dużymi literami: „Dont’t eat yellow snow!”, czyli „Nie jeść żółtego śniegu!”.
– Śnieg w takim kolorze był też na szczycie Dhaulagiri…
– Od razu zaznaczę, iż ja na żadnym szczycie nie sikałem. Natomiast na Dhaulagiri nasikali Szwajcarzy. Chyba za dużo wypili, bo nie podejrzewam ich o obleśność górską.
– To chyba niepraktyczne na takiej wysokości.
– U mężczyzn nie jest to jeszcze problem. Chociaż oczywiście wszystkie czynności fizjologiczne są w górach strasznie przykre. Pamiętam jak mój kolega z którym wspinałem się na Denali, przy huraganie wiejącym z potężną mocą i temperaturze odczuwalnej, sięgające minus 40 stopni, ok. pół godziny trenował je na sucho, w namiocie. Ćwiczył, jakie ruchy musi wykonać, żeby po wyjściu na zewnątrz przebrać się do tej czynności, zrobić ją, a następnie ubrać się z powrotem i wskoczyć do namiotu. Żeby było zabawniej, mierzyliśmy mu czas. Zajęło mu to 37 sekund.
Można „opękać” całą noc na 10 minutach snu
– Pozostając przy czynnościach bliskich ciału. Czytałam, iż na wyprawach był Pan „zawsze śliczny, pachnący, elegancki”. O taką opinię niełatwo w górach?
– Czy ja wiem? To kwestia postanowienia, by nie zrobić z siebie oblecha na wyprawie. Przyjemnie jest wyglądać przyzwoicie, choć jak się jest 11 dni poza bazą, rzeczywiście trudno w tym wytrwać. Te czynności zajmują czas i trzeba po prostu 15 minut wcześniej wstać, co czasami jest bardzo przykre, bo wstajemy bardzo wcześnie. Himalaiści są trochę tak jak pracownicy piekarni.
– Dlatego zdobywając Dhaulagiri zasnął Pan po drodze?
– To kwintesencja historii, która nazywa się „brak komunikacji bezpośredniej”, albo „wady komunikacji kontekstowej”. Ustaliliśmy z kolegami, co bierzemy do góry. W pewnym momencie jeden osłabł do tego stopnia, iż przez radio zakomunikował, iż dalej nie idzie. Niósł istotne elementy obozu, więc powiedzieliśmy, żeby zostawił trochę ładunku, wziął tylko to, co trzeba i szedł dalej. Zostawił m.in. mój śpiwór. Ciężko było wytrzymać w nocy w namiocie bez śpiwora. Mimo, iż ubrałem się w co miałem, owinąłem srebrną folią ratunkową – nic nie pomagało. Jedynym wyjściem było dla mnie ruszyć w górę i iść całą noc. Sęk w tym, iż wcześniej szliśmy ok. 10 godzin, więc odpoczynku było raptem może z 3 godziny. Byłem zmęczony, ale wyszedłem. Około 12 – 1 w nocy sen mnie zmorzył. Na szczęście miałem jeszcze trochę instynktu samozachowawczego – wbiłem czekan i oparty o niego, przysnąłem. Pospałem 5 – 7 minut i byłem trochę lepszy. Po 3 godzinach sytuacja się powtórzyła. W sumie zmorzyło mnie 3 razy. Za każdym razem sen był coraz krótszy, ale wytrwałem. Będę to wspominał m.in. dlatego, iż w innej pozycji zasypiałem, a w innej się budziłem. Tylko wbity, przymocowany do mnie czekan, ratował przed osunięciem się w dół. Była to nauka, iż można „opękać” całą noc na 10 minutach snu podzielonych na 3 krótkie odcinki.
– Widząc szczyt wspinacze z uporem maniaka prą do góry, a Pan tuż przed wierzchołkiem K2 – najtrudniejszego 8-tysięcznika, zrobił sobie z Ryszardem Pawłowskim… przerwę na herbatę.
– Oznaczało to, iż czujemy się dobrze i jesteśmy pewni siebie. Mieliśmy też bardzo duży zapas czasu. Zaproponowałem Ryśkowi – tak po staropolsku: „No to, napijemy się?”. Nic by z tego nie wyszło, ale trafiliśmy na praktycznie bezwietrzny dzień, więc płomień się zapalił. Nagotowaliśmy tej herbaty tyle, iż jeszcze idący za nami Rosjanie się napili. Musieli zrobić ogromne oczy widząc dwóch ludzi na wierzchołku, a 300 m pod nim siedzisko, przy którym gotowała się woda na herbatę.
Kloss po chińsku
– To nie koniec oryginalnych wspomnień. Miał Pan okazję obejrzeć przygody Klossa po… chińsku.
– Podczas wyprawy na Everest trafiłem do takiego zapyziałego chińskiego hotelu. Jak wszedłem do pokoju to myślałem, iż jestem w jednej wielkiej ubikacji lub łazience. Był po horyzont w kafelkach. Zimno jak w psiarni. Obowiązkowo stoi telewizor, a iż lubię oglądać telewizję, od razu włączyłem odbiornik. Patrzę, a tam Brunner mówi do Klossa po chińsku! Tak się wciągnąłem, iż choćby się nie rozpakowałem, jak to mam w zwyczaju. Najśmieszniejsi byli panowie, którzy dubbingowali. Zamiast słowiańskiego, miękkiego barytoniku, słyszało się chiński sopranik, jeszcze na dodatek intonowany jak z karabinu maszynowego.
– Spotkał Pan też wnuka George’a Mallory’ego, co do którego wciąż są wątpliwości, czy był pierwszym zdobywcą Everestu.
– Jako młody chłopak czytałem dużo książek o zdobywaniu Everestu. W jednej z nich napomknięto o historii wyprawy Mallory’ego z 1924 r. Dla mnie była ona do tego stopnia nośna i romantyczna, iż gdy mój syn miał 4 lata i poprosił, by opowiedzieć mu do snu bajkę alpinistyczną, wymyśliłem o Mallorym. Oczywiście nie mogłem mu powiedzieć, iż zginął na Evereście wraz z kolegą. Zdobył więc wierzchołek. Później schodził ze swoim partnerem, robili sobie zdjęcia, cieszyli się i… „śpij Pawełku”.
– A wracając do wnuka wspinacza…
– Podchodząc do bazy pod Everestem szła przede mną wyprawa komercyjna i niepozorny jegomość z plecakiem, na którym było napisane Mallory. Przeczytałem – fajnie, odnotowałem w pamięci, ale kompletnie nie przyszło mi do głowy, iż to ktoś z „tej” rodziny. W dużych bazach pomiędzy wyjściami wspinacze dają się zapraszać na herbatki i ciasteczka. W wyprawie, do której poszedłem zjawił się ów człowieczek od plecaka. Gdy zagadałem o nazwisko, przyznał iż jest jednym z dwóch wnuków Malorry’ego. Przegadaliśmy całe przedpołudnie i pół wieczoru. Co ciekawe, rok po wyprawie na Everest byłem u mojego przyjaciela w USA i tam na przyjęciu poznałem drugiego wnuka.
– A pan wierzy, iż Mallory zdobył Everest?
– Myślę, iż nie zdobył. Przy tych umiejętnościach technicznych, które mieli i ekwipunku, to przejście trzeciego uskoku byłoby niemożliwe.
Wandę Rutkiewicz trzeba było szanować
– Miał Pan też okazję poznać Wandę Rutkiewicz.
– Znaliśmy się 2 lata. Byliśmy razem na jednej wyprawie, potem do niej jeździłem, bo robiła ekspedycję, do której miałem dołączyć. Rozmawialiśmy trochę. Wydaje mi się, iż gdybyśmy się wspinali razem – a nie wspinaliśmy się, bo była w zespole kobiecym – to pewnie byśmy się dogadali. Mnie jej tzw. „alfasamcze” zachowania w ogóle nie przeszkadzały – wręcz było mi z tym dobrze. Była o 99 proc. bardziej doświadczona, wiec miałem się od kogo uczyć, nie widziałem powodów do spięć. Ją trzeba było szanować, wtedy odpowiadała tym samym. Dobro oddawała dobrem.
– Po jej zaginięciu, wspinając się na Kanczendzongę, bał się Pan natknąć na jej ciało…
– Nie chodziło o ciało, ale o mit, który opanował Polskę, iż ona jednak żyje. Zupełnie irracjonalnie bałem się tego spotkania. Wiedziałem, iż ona wchodziła na szczyt z drugiej strony – od północy, a ja od południa. Zmęczona wyobraźnia jednak robiła swoje i kilka razy gdzieś przy kamieniu widziałem siedzącą osobę, wyglądającą jak Wanda.
– Wspinacze nie oswajają się z widokiem zmarłych?
– Każde ciało robi koszmarne wrażenie. Jednak górskie drogi nie są usłane trupami jak na wojnie. Na Evereście trochę tych nieboszczyków jest i to asumpt do tego, żeby właściciele góry podjęli kroki, by ich usunąć.
Śmierć zajrzała mi w oczy
– Twierdzi Pan, iż „żadna góra nie jest warta kawałka alpinisty”. Pan skończył z Himalajami bez uszczerbku na ciele?
– Nie udało się. Mam niewielką utratę końcówki palca u rąk – efekt poważnego odmrożenia na Manaslu. To wszystko. Uważam się za szczęściarza, albo osobę, która ma dobre krążenie.
– Zdobywanie Korony Himalajów rozpoczął Pan w wieku 39, a zakończył – 59 lat. W górach metryka nie ma znaczenia?
– Ma znaczenie. Natomiast można jeszcze trochę popracować, przy dużej determinacji i bardzo silnej woli, nad niwelowaniem cech, które powoduje metryka. Wchodząc na Annapurnę w wieku 59 lat byłem naprawdę starszy i słabszy od tego samego osobnika, który wszedł na Everest w wieku 40 paru lat. Po prostu niebo a ziemia. Teraz nie wyobrażam sobie siebie w Himalajach. Wiem, iż moi koledzy to robią, ale to jest poza granicą ryzyka, które ja byłbym w stanie zaakceptować.
– Współczesny himalaizm różni się od tego sprzed lat. Lepiej się wspinać z nowoczesnym ekwipunkiem, ale w tłumie czy z gorszym sprzętem w niemal pustych górach?
– To dosyć ekwilibrystyczne porównanie. Rzeczywiście na początku, jak się wspinaliśmy to w górach było mniej ludzi, a sprzęt był znacznie gorszy. To wszystko dotyczy jednak tego samego wzorca formułowania wyprawy – wyboru najprostszej drogi wejścia na 8-tysięcznik. Na najłatwiejszej jest zawsze najwięcej ludzi i ich przybyło. Gdy jednak byłem pod Annapurną w 2004 r., czyli już w okresie tzw. świetnego sprzętu i bardzo dużego obłożenia na normalnych drogach, to tam – w bazie nie było nikogo oprócz nas. Na trudne drogi nie wybiera się nikt z alpinistów okazjonalnych, czyli takich którzy wchodzą np. tylko na jedną górę. To są ludzie, dla których góry są przerywnikiem w życiu, a nie całym życiem. jeżeli ktoś chce się w górach naprawdę poważnie i wspinać się po trudnym, musi zejść z drogi normalnej, najłatwiejszej. Tam będzie miał święty spokój i góry dla siebie.
- POLECAMY: Ostatnia droga Jerzego Kukuczki…
– Nigdy Pan nie krył, iż częstym towarzyszem w górach jest strach. Kiedy bał się Pan najbardziej?
– Były dwie takie sytuacje. Pierwsza, gdy wpadłem zimą do głębokiej szczeliny w Alpach i musiałem walczyć o życie. Gdybym tego nie zrobił, to bym zamarzł. Nie poddałem się, mimo, iż słabłem i powoli się wychładzałem. Wyprodukowałem tyle adrenaliny, iż jeszcze pół godziny po szczęśliwym wyjściu, szedłem mocno podniecony. Potem osłabłem, wpadłem w hipotermię i skończyło się szpitalem. Wróciłem jednak zbudowany, iż potrafię o siebie zadbać. Gorsza sytuacja była w 2006 r. kiedy utrata wzroku przez partnera, zatrzymała nas na dużej wysokości. Byliśmy już w stanie większego osłabienia, a czas działał na naszą niekorzyść. Wtedy śmierć zajrzała mi w oczy. Uratowało nas to, iż partner w ostatnim możliwym dla nas momencie, zaczął widzieć i mogliśmy go sprowadzać. To bardzo przykre, gdy człowiek wyobraża sobie, iż zbliża się koniec. Oglądając to na filmach można stwierdzić: „Ach, takie pieprzenie”, ale jak ma to w realu, to jest straszne. Dlatego staram się o tym nie myśleć i nie mówić. Były to dla mnie traumatyczne przeżycia, po których nie mogłem się pozbierać.
Oaza spokoju w Bieszczadach
– Czego uczą góry?
– Każde góry uczą cierpliwości, niezależnie czy to Bieszczady czy Himalaje. W górach nie można być zestresowanym, nerwowym, a jeżeli choćby wchodzi się na dygocie psychicznym, to po 2,3 dniach człowiek powoli się wycisza. Niestety, dziś już góry nie dają takiej ochrony przed cywilizacją, która wdziera się do nich poprzez elektronikę, fale radiowe, udogodnienia powodujące, iż jesteśmy tam dostępni. To jest słaby punkt tej rzeczywistości.
– Bywał Pan w Bieszczadach?
– Po raz pierwszy przyjechałem w Bieszczady mając 22 – 23 lata. Po 2001 r. po wyprawie na Kanczendzongę postanowiłem wrócić. Byłem tu w 2003, 2004 i 2006 r. Tutaj znajdowałem oazę spokoju, która wtedy była mi w życiu bardzo potrzebna.
– Co teraz robi Piotr Pustelnik?
– Synowie śmieją się, iż z człowieka, który chodził do góry zamieniłem się na człowieka, który chodzi do przodu. Moim młodzieńczym marzeniem było zobaczyć obszary arktyczne –niekoniecznie z wycieczkowca. Powolutku – jak to mam w zwyczaju – próbuję realizować to marzenie robiąc różne wyprawy. Na razie w rejony północy, czyli Arktyki, a jeżeli wszystko się uda, to wyruszę na Antarktydę…
Rozmawiała Aneta Jamroży
Droga Piotr Pustelnika do Korony Himalajów i Karakorum:
- 19.07.1990 – Gaszerbrum II (8035 m)
- 12.07.1992 – Nanga Parbat (8126 m)
- 24.09.1993 – Czo Oju (8201 m)
- 6.10.1993 – Sziszapangma (8013 m)
- 26.09.1994 – Dhaulagiri (8167 m)
- 12.05.1995 – Mount Everest (8848 m)
- 14.07.1996 – K2 (8611 m)
- 15.07. 1997 – Gaszerbrum I (8068 m)
- 15.05.2000 – Lhotse (8516 m)
- 15.05.2001 – Kanczendzonga (8586 m)
- 16.05.2002 – Makalu (8463 m)
- 17.05.2003 – Manaslu (8156 m)
- 8.07.2006 – Broad Peak (8047 m)
- 27.04. 2010 – Annapurna I (8091 m)