Wiecie, iż marzenia naprawdę się spełniają, prawda? Nowy Jork od dawna był na mojej liście miejsc do zobaczenia – takich z kategorii „kiedyś na pewno!”. I w końcu… zrobiliśmy to! Zdecydowaliśmy się na tę wielką, trochę szaloną wyprawę za ocean.
Od kilku dni jesteśmy już w Nowym Jorku i serio – cieszymy się każdą chwilą w tym mieście, które tętni życiem 24/7. Każdy zakątek jest jak z filmu, a energia tego miejsca wciąga totalnie.
Oczywiście, jak to ja – przygotowałam sobie listę wszystkich miejsc, które marzyły mi się od lat. Dzisiaj chcę się z Wami podzielić wrażeniami z pierwszego dnia pobytu. Było intensywnie, było magicznie – i zdecydowanie był to dopiero początek naszej nowojorskiej przygody!
Central Park, pierwszy dzień w Nowym Jorku – i od razu magia!
Z lotniska do serca miasta – nie zawsze luksusowo, ale zawsze z klimatem (i klimatyzacją!). Publiczny transport w NYC ma swój urok, zwłaszcza gdy w wagonie zaczyna się rozmowa z nieznajomym Amerykaninem.
Nowy Jork to miasto stworzone z myślą o turystach – serio. Już z lotniska można się całkiem łatwo dostać do centrum dzięki lokalnej kolejce. Nie, nie jest to żadna luksusowa jazda – powiedziałabym raczej, iż to taki metalowy bunkier na torach. W porównaniu z gdańską kolejką z lotniska (czystą, nowiutką, pachnącą świeżością) to tutaj… cóż, jest bardziej oldschoolowo.
Ale – plus za to, iż klimatyzacja działa, a to w tym mieście bywa kluczowe. I co najważniejsze: bilet kosztuje 15 dolarów, a nie – jak w przypadku taksówki – choćby 100. Więc różnica jest konkretna.
Ja zresztą zawsze chętnie wybieram komunikację publiczną. Lubię patrzeć na lokalnych mieszkańców, podsłuchiwać rozmowy (no przyznajcie, to ciekawe!), a czasem choćby zagadać. I uwierzcie mi – Amerykanie są bardzo otwarci na rozmowy z turystami. Wystarczy, iż usłyszą inny język, a już są zaciekawieni: „Skąd jesteście?”, „To wasza pierwsza wizyta?”, „Co już widzieliście?” – i tak się zaczyna miła pogawędka w drodze do miasta.
Trump Tower w środku robi wrażenie – złoto, marmur i totalny przepych.
Dla mnie wybór hotelu był oczywisty – Manhattan, oczywiście! No bo gdzie indziej chłonąć ten nowojorski klimat jak nie w samym sercu miasta? Te wszystkie drapacze chmur, które wyłaniają się zza drzew Central Parku i widok z okna hotelu Romer, w którym się zatrzymaliśmy – magia! Hotel mieści się w dzielnicy Hell’s Kitchen, która, mimo nieco piekielnej nazwy, okazała się całkiem przytulna.
To był naprawdę trafiony wybór – blisko mieliśmy i do metra, i do Central Parku, i do Rockefeller Center. Wszystko pod ręką, a jednak z dala od typowego turystycznego zgiełku Times Square.
Nowy Jork to miasto niekończących się spacerów. I serio, codziennie robiliśmy po 15 tysięcy kroków – choćby się nie obejrzysz, a już masz pół miasta za sobą. Ale tu po prostu chce się chodzić – bo co krok, to nowe wrażenie, nowy widok, nowy kadr w telefonie.
Wrażeń z pierwszego dnia – mnóstwo! Nowy Jork nie zawodzi, choć… pogoda postanowiła nas trochę zaskoczyć. Złapał nas deszcz, a moje bermudy – długie do ziemi – zmoczyły się aż po pół łydki. Stylówka trochę ucierpiała, ale humor wcale! Bo jak tu się przejmować mokrymi spodniami, gdy zwiedzasz jedno z najbardziej ekscytujących miast świata?
To miasto naprawdę żyje i zmienia się z dnia na dzień. Empire State Building, kiedyś najwyższy, dziś tylko jeden z wielu, a stara droga kolejowa High Line zamieniła się w zielony deptak pełen ludzi, sztuki i widoków. Tutaj historia i nowoczesność idą obok siebie – dosłownie. I właśnie za to kocham Nowy Jork od pierwszego kroku (nawet jeżeli jest mokry!).