Przywiozły go do nas aż spod Poznania dwie wolontariuszki z tamtejszego schroniska. Weszły do mieszkania, zrobiłam kawę i usiedliśmy wszyscy w pokoju. Lonek od razu rozgościł się na moim łóżku. Potem podpisałam umowę na „tymczas” i po godzinie dziewczyny opuściły mój dom. A on został…
Stał przerażony pod drzwiami i wpatrywał się w nie z nadzieją, iż kobiety wrócą. Ale tak się nie stało i Lonek bez ostrzeżenia zaczął swoje nowe życie. Musiało być mu bardzo ciężko. Nie widział nas nigdy wcześniej, wszystko było nowe i nieznane. W domu unosiły się zapachy Frutka. Dostał bowiem jego legowisko, miski i smycz. Kompletnie nie kumał, co się dzieje. Nagle musiał rozstać się ze swoimi pańciami ze schronu i nikt go do tego nie przygotował.
Lonek ze schronu pod Poznaniem
Musiało tak być, ponieważ schronisko znajdowało się daleko ode mnie. Za daleko na rower, a samochodu nie posiadam. Zobaczyłam filmik w necie, na którym promowano Lonka do adopcji. Zwróciłam na niego uwagę dlatego, iż był rudy jak Frutek. Obejrzałam to nagranie pierdyliard razy, potem wysłałam je do Ines. Długo rozmawiałyśmy przez telefon, zalewając się łzami. Ona bardzo chciała, żebym zdecydowała się choćby tylko na dom tymczasowy, ponieważ widziała, jak z tęsknoty za Frutkiem odbiera mi rozum. Zadzwoniłam do schroniska, wypełniam formularz i zaznaczyłam, iż nie mam możliwości przyjazdu na wizytę zapoznawczą. Powiedziałam, iż to musi się udać od razu, bo nie ma przestrzeni na podchody.
Myślałam, iż Lonek będzie taki jak na wspomnianym filmiku. Milutki i chętny do przytulania. Niestety gwałtownie okazało się, iż owszem był taki, ale tylko dla wolontariuszek, z którymi przyjechał. Moje dłonie były mu obce i niechciane. Kąsał je nie na żarty, bo do krwi. Nie miał ochoty na dotyk w żadnej formie. gwałtownie okazało się, iż nie pozwala choćby na zapięcie smyczy. To była tragedia! Pies potrzebował załatwić swoje sprawy na stronie, a nie dało się go wyprowadzić. Te pierwsze chwile były naprawdę przerażające. I dla niego i dla nas. Musiałam założyć grube rękawice, żeby go złapać i zapiąć smycz. On się bronił i sikał pod siebie za strachu. A ja płakałam z przerażenia.
Kiedy umarł Pan Frutkowski, mój świat się zawalił
Mówiłam wówczas, iż nie chcę więcej żadnego psa! Że nie pozwolę sobie już nigdy na taki ból! Myślałam, iż to minie po jakimś czasie i wrócę do siebie, ale tak się nie stało. Zaczęłam chorować. Moja psychika została mocno uszkodzona. Depresja przejęła nade mną kontrolę. Straciłam pracę, przestałam wychodzić z domu, jeść i spać. Leżałam w łóżku, patrzyłam w sufit, zalewałam się łzami, a kusz opadał na mnie, pokrywając również wszystko dookoła. Moje rośliny doniczkowe uschły. W domu było cicho. Fruciu nie tuptał i nie chrapał. To wszystko wypełniało mnie ciemnością. Chciałam umrzeć, żeby jak najszybciej znowu być przy nim. Tęsknota odbierała mi świadomość i rozum. Te katusze psychiczne uszkodziły moje ciało. Zaczęłam odczuwać straszliwe bóle fizyczne. W żadnej pozycji nie czułam się komfortowo. Nie mogłam ani siedzieć, ani leżeć, ani chodzić. Cierpienie znajdowało się w każdym miejscu mojego ciała. Zakończenia nerwowe dosłownie się zjarały. Nie było wyjścia i musiałam zarejestrować się do psychiatry.
Dostałam lekarstwa i zaczęłam łykać tabletki
Jednak dolegliwości nie odpuszczały. Co wieczór połykałam proszki i każdej nocy toczyłam walkę z bólem. Zaczęłam myśleć, iż już zawsze tak będzie. Ale to nie ważne, bo wystarczyłoby tylko, żeby Frutek wrócił i wszystko to minęłoby bez śladu. Ale on umarł i to jest nieodwracalne. Nie mogłam się z tym pogodzić. Nie akceptowałam tego wtedy i dotąd nic się w tym temacie nie zmieniło.
Zaczęłam razem z Ines pisać książkę „Frutkowskiego rozmowy”, w której zawarłyśmy opowieści z jego życia. Myślałam, iż to będzie łatwe, bo wystarczyło tylko opowiadać, jednak proces tworzenia tych treści okazał się prawdziwą torturą. Wspomnienia rozrywały nam serce. Ostatecznie po zakończeniu tej pracy Ines też bardzo mocno się pochorowała. Obie byłyśmy straszliwie poranione, tak jakbyśmy wpadły pod kombajn. Moje cierpienie zamazywało mi obraz rzeczywistości. Pogrążyłam się w nim tak bardzo, iż nie widziałam bólu mojej córki. Ona trzymała mnie mocno, żebym z tej rozpaczy nie zapadła się pod ziemię i nie zważała na siebie. Godzinami wisiałyśmy na telefonie, a ja wylewałam na nią swoją rozpacz. Ines wszystko chłonęła, żeby choć trochę pomóc mi dźwigać ten straszliwy mrok, aż w końcu sama się pod nim zapadła.
Wtedy wyparzyłam Lonka
Filmik z Lonkiem został wiele razy udostępniony w sieci, dlatego trafił do mnie. Mignęło mi w telefonie to rude jego futro i zatrzymałam się na chwilę. Serce mocno zabiło, oczy zaszły łzami i poczułam, iż moje postanowienie, iż nie będzie już nigdy w moim domu psa, zaczyna tracić na wartości. Zaczynałam walczyć sama ze sobą. I bardzo się bałam. Chciałam i nie chciałam tego jednocześnie. To była bitwa, która toczyła się w mojej głowie i nie zwierzałam się z tego mojej Ines. Najsampierw obejrzałam wszystkie nagrania Lonka, jakie znalazłam w internecie. Potem przejrzałam jego fotografie. Zobaczyłam niekształtnego rudzielca z krzywymi nogami, nierówno zrośniętym, złamanym wcześniej ogonem, długą szyją i małą główką. Jego zęby nie mieściły się w pysku i wystawały na zewnątrz. Zauważyłam, iż podczas chodzenia często podkurcza nóżkę. Przeczytałam, iż mieszka w schronisku już 14 miesięcy i dotąd nikt nie chciał go adoptować. Pomyślałam wtedy, iż nie ma co się temu dziwić, bo to prawdziwy twarzowiec. Okropny z niego brzydal, który cały czas szczerzy zęby. Jednak nie przeszkadzało mi to wcale, bo wyobrażałam sobie, iż jest miłutki. Na rzeczonym nagraniu pozwalał się miziać i sam prosił o głaski. W schronisku mieszkał w boksie i jego głównym zajęciem było czekanie na wolontariuszkę. Wtedy była nadzieja na chwilę wolności. Czasami biegał po terenie schronu, a czasami szedł na spacer do lasu.
Prawdziwa bestia!
Lonek nie jest agresywny w znaczeniu, iż rzuca się do gryzienia do ludzi i do psów. U niego występuje klasyczna agresja lękowa. Jest bardzo uczulony na dotyk w okolicy szyi, dlatego tak trudno było zapiąć mu smycz. Bał się też i szczerzył zęby na widok składanego koca i zasuwanych zasłon. Zdarzało się też wielokrotnie, iż zapędzał mnie w kąty w mieszkaniu. Stawał do ataku jak lew, a ja musiałam stać nieruchomo i czekać aż zejdą z niego emocje i zwolni mi drogę ewakuacji. Ines też wielokrotnie była tak przez niego zapędzana w kozi róg. Lonek na widok obroży i szelek dostawał szału. Miał huśtawki emocjonalne. W jednej chwili można było go pogłaskać, a za kilka minut już nie. Gryzł nas do krwi po rękach i stopach. Wiecznie szczerzył zęby. W nocy, kiedy któraś z nas wstawała do toalety, zeskakiwał z łóżka i atakował z głośnym szczekaniem. To był straszny i stresujący czas. Byłam przerażona i wyczerpana. Wszystko to wyglądało okropnie, bo jak miałam zajmować się takim psem, który okazuje mi tyle niechęci? Kiedy przychodził czas wyjścia na spacer i musiałam się schylić, żeby go zapiąć, niemal mdlałam za strachu. Za każdym razem była to walka, podczas której lała się krew. Wtedy poszłam do krawca i poprosiłam, żeby uszył mi taką przedłużkę. Lonek lepiej reagował na smycz, kiedy nie dotykałam jego szyi. Od tamtej chwili dyndała mu cały czas pod brodą. Przeszkadzało mu to, ale nie było innego wyjścia.
Behawiorysta
Miałam za sobą 17-letnie doświadczenie z psem, a ten kurdupel, ważący pięć i pół kilo podeptał je w kilka dni. Frutek był ze mną od szczeniaka, mogłam brać go na ręce, dotykać, głaskać i nie było problemu. Z Lonkiem to nie działało. Zaczęłam szukać pomocy. Dzwoniłam do różnych behawiorystów, aż w końcu ktoś mi się spodobał. I stało się tak, iż odwiedziła nas trenerka psów z KREATYWNIE Z PSEM. Lonek usłyszał ją, kiedy była jeszcze na schodach i gdy otworzyłam jej drzwi, on wybiegł na korytarz i przywitał ją głośnym szczekaniem. Pani Iwona nie zraziła się tym i po chwili weszła do mieszkania. I zaczęło się szkolenie, które zwieńczone zostało długim spacerem po mieście. Dowiedziałam się wówczas wielu ciekawych rzeczy, które wdrożyłam w życie. Myślałam, iż potrzebne będą dodatkowe sesje, ale trenerka nie widziała takiej konieczności. Lonek potrzebował jedynie czasu i miłości. Potem spotkałyśmy się na wspólnym spacerze z innymi psami w ramach integracji. Lonek potrzebował nowych znajomości, żeby znormalnieć. Ja też tego potrzebowałam…
Pani Iwona zabrała ze sobą swoją sunię, a jej znajoma — bokserkę. Lonek szedł w grupie bardzo chętnie, ale udawał, iż ich nie widzi. Jednak zachowywał spokój, tak, iż spacer był bardzo udany.
Kiedy wróciliśmy do auta, trenerka zaproponowała mi podwózkę do domu. Powiedziałam wtedy, iż nie wiem, czy Lonek zechce wejść do auta, ale kiedy podeszliśmy do samochodu, odpowiedź na moje pytanie pojawiła się od razu. Usiadłam w fotelu, a mój mały piesek wskoczył mi na kolana ochoczo. Wtedy dowiedziałam się, iż on lubi jeździć autem.
Zębata szambiarka
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do pierwszego dnia, kiedy Loniuś zjawił się u mnie. Nie przyjechał wykąpany i pachnący i, prawdę mówiąc, parował nieprzyjemnie. Ten zapach był okropny, ale to jeszcze nic! Kiedy puścił bąka, to nie wiadomo było co robić? Ewakuować się czy otwierać okna na szeroko? W jelitach tego psa działo się coś okropnego. W życiu nie czułam podobnego odoru. Miałam odruchy wymiotne, a Ines powiedziała wtedy, iż przywieźli nam ze schroniska zębatą szambiarkę.
Cóż było robić? Wybrałyśmy się z Lonkiem na długi spacer, żeby miał okazję oczyścić jelita. Potem dostał porządny posiłek, a na końcu poszłyśmy z nim do Kudeł Pudeł, gdzie założyłyśmy Lonkowi kaganiec, aby było możliwe wykąpanie go. Okazało się to bardzo trudne. Nie mogłam jednak pozwolić, żeby mieszkał ze mną pies niekąpany od nie wiadomo kiedy. To musiało się wydarzyć.
Podczas wyczesywania go okazało się, iż ma łyse placki na udkach tylnych łap i iż bardzo drażni go dotyk prawego boku. Potem, gdy oglądał go lekarz, zasugerował, iż Lonek mogł mieć w przeszłości złamane żebro, bo w tamtym miejscu jest solidna kwiwizna.
Bardzo zmęczony pies
Lonuś dużo spał. adekwatnie to przez cały czas. o ile tylko była okazja, przytulał się do poduchy i drzemał. Widać było, iż to bardzo zmęczony pies. W moim domu miał ciszę i spokój. Nie broniłam mu wchodzenia łóżko. Od początku z niego korzystał, choć nie zawsze było to dla mnie konfortowe, bo kilka razy w nocy dziabnął mnie do krwi w palec u nogi. Masakra to jakaś była!
Przesypiał całe dnie z przerwami na spacery. Wychodziliśmy daleko za miasto i nie spuszczałam go ze smyczy. On nie cieszył się tym wędrowaniem tylko rwał do przodu jak oszalały. Nie zwracał uwagi na drogę, tylko pędził i pędził i pędził przed siebie, aż dostawał skurczów w łapach. Potem wracaliśmy do mieszkania i padał bez sił…
Demony
I tak mijały nam dni. Potem tygodnie. Po jakimś czasie Ines wróciła do Katowic, a ja zostałam sama z Lonkiem. Na początku było tak, iż on czekał na Ines w jej pokoju. Siadał na kanapie i zastygał w bezruchu nasłuchując. Potem jednak przestał, ale za każdym razem, gdy wracaliśmy z przechacki, pierwsze co robił po powrocie, to zaglądał tam, żeby sprawdzić, czy ona wróciła. Z czasem zaczął się przyzwyczajać do tego, iż jesteśmy tylko we dwoje. Zaczęłam pracować nad naszą relacją. Byłam przelękniona przez te wszystkie akcje z gryzieniem, więc żeby pies nie wyczuł mojego strachu, zamykałam oczy, gdy wyciągałam do niego dłonie, aby go pogłaskać. Wiedziałam, iż może mnie dziabnąć, ale z zamkniętymi oczami byłam odważniejsza. Powoli przyzwyczająłam go do dotyku, ale to zawsze było ryzyko. Do tej pory tak jest, choć minęło już ponad trzy miesiące. Lonek ma swoje demony i choć stały się trochę mniejsze, to przez cały czas w nim mieszkają. Teraz wyciągam do niego ręce i często zdarza się, iż on próbuje zacisnąć zęby na mojej dłoni, jednak nie robi tego mocno i krew się już nie leje. Coś się zmieniło…
Ten pies od pierwszego dnia w Nieustannym Wędrowaniu do teraz, przeżył więcej niż przez te 14 miesięcy w schronisku
Od samego początku towarzyszył nam w długich (20/25 km) spacerach. Przybył do nas 25 marca, kiedy zaczęła się wiosna. Korzystaliśmy z pogody, ciepła i wolności. Pies miał do dyspozycji mnóstwo nowych dróg i ciekawych, nieznanych miejsc.
Zawierał nowe znajomości, które przerodziły się w psie przyjaźnie…
Uczestniczył w kilku zorganizowanych przeze mnie rajdach i poznał moich Czytelników. Wszyscy go pokochali, ale mało kto miał odwagę go pogłaskać. Lonek lubił sobie dziabnąć w palec.
Jednak jako nieustanny wędrowiec dawał sobie wspaniale radę na szlaku. Na swoich małych łapkach pokonywał bardzo konkretne odcinki trasy i widać było, iż jest zadowolony.
Wyprawy rowerowe
Pomimo tego, iż nie czułam, iż oczekuję aby Lonek był podobny do Frutka, to jednak mocno przeżywałam fakt, iż nie mogę wziąć go na ręce i włożyć do kosza na bagażniku, tak jak to robiłam z Frutkowskim i wyruszyć na szlak. Była to dla mnie trochę bolączka i trochę porażka. Nie mogłam tego strawić. Ciągle o tym rozprawiałam, żaliłam się i ubolewałam. Wszyscy mówili mi, iż potrzeba czasu aby pies pozwolił się podnieść, a mi wiosna zaczynała przyciekać przez palce i rósł we mnie ogromny żal. Ines prostowała moje stargane bólem wspomnienia i przypominała, iż Lonek to nie Frutek, ale mi już nudziły się długie spacery po okolicy. Marzyła mi się wyprawa po nowy materiał blogowy.
Lonek jednak nie był jeszcze gotowy, aby pozwolić wziąć się na ręce, włożyć do kosza i zabezpieczyć go kratką. To była całkowita abstrakcja. Coś niewykonalnego. Niemożliwego. Ale temat ten stał się moją obsesją. Śniłam o nim w nocy, a za dnia kombinowałam. Wpadłam na pomysł, żeby zamiast wykorzystywać Fruciowy kosz na bagażniku, zakupić wiklinowy transporter rowerowy na kierownicę. To mogło się uadać, bo Lonek jest o połowę lżejszy od Frutkowskiego. Ines się wściekła, bo uznała to za kompletną bzdurę. Moja kierownica była za krótka i o ile chciałabym tak zadziałać, to coś takiego mogłoby się udać jedynie z jej rowerem. To była prawda, ale ta jej holenderka to nie mój klimat. Wysoka, ciężka z wielkimi kołami i tylko trzema biegami. Nie potrafię na niej podróżować! Jednak koszyk zakupiłam. Piękny, nowiusienki i z haczykami na kierownicę. Pomimo wszystko chciałam sprówać. Wykombinowałam, iż Loniuś może skusić się na smaczki ukryte w poduszkach na dnie koszyka. I stało się tak, iż rzeczywiście włożył do niego głowę i zaczął kopać. Wtedy ja popchnęłam jego zadek i on wpadł do środka. Wówczas założyłam kratkę i podniosłam koszyk do góry, żeby założyć go na kierownicę. W taki sposób pierwszy raz wyruszyliśmy w drogę we dwoje na dwóch kółkach…
Jednak jeszcze nie było to!
Ines bardzo lubi ten rower, ja niestety ani trochę. Koszyk rzeczywiście mieścił się na kierownicy, ale ani Loniusiowi, ani mi nie było wygodnie. Jedyne co z tego wyszło dobrze, to informacja o tym, iż on już tak w przeszłości podróżował, bo siedział w transporterze grzecznie i nie proptestował wcale. To była dobra wiadomość dla mnie i cieszyłam się z tego, ale musiałam to wszystko jeszcze dopracować.
Wtedy wpadłam na pomysł, żeby poprosić w serwisie o zmianę kierownicy w moim rowerze. Z „góralowej” zmienić ją na „holenderską”. Jednak nie znalazłam tam pomocy, ponieważ to dużo pracy i się nie opłacało. Trzeba było zdjąć hamulce i przerzutki, a potem je ustawiać. Nikomu nie chciało się w to bawić. Wtedy ręce mi opadły, ale nie dawałam za wygraną. Napisałam do mojego znajomego, którego znam ze szkolnej ławki. Adam niejednokrotnie pomagał mi w kontuzjach mojego pojazdu, więc postanowiłam spróbować, choć nie kontaktowaliśmy się od bardzo dawna. Umówiliśmy się na spotkanie. Opowiedziałam mu o swoich troskach. Kazał kupić kierownicę i przyprowadzić rower. Za dwa dni odebrałam swoją brykę i zobaczyłam, iż przy tej wymianie Adam dopasował również kosz do nowej kierownicy. Zamontował odbojnik, żeby transporter wisiał równo. Byłam wniebowzięta! Wszystko co wcześniej było niemożliwe, stało się realne!
Komu w drogę…
Od tego momentu wszystko poszło jak z płatka. Lonek wskakuje do kosza za każdym razem, gdy wrzucałam do niego smaczki. Potem zamykam go tam i zakładam transporter na kierownicę. I wyruszamy na szlak, żeby włóczyć się po polach i lasach godzinami. Koszyk jest na 10 kilogramów, więc Lonek ma tam mnóstwo miejsca. Może się choćby wygodnie położyć. Kiedy pedałuję, on ogląda sobie świat. Jest spokojny i zainteresowany drogą.
Czasami zatrzymuję się w trasie na drodze gruntowej, gdzie nie ma aut i podobnie jak było z Frutkiem, pozwalam mu maszerować. Ja wtedy prowadzę maszynę…
Wędrujemy razem po Frutkowych ścieżkach i do jego ulubionych miejscówek. Wtedy Lonek lustruje teren, a ja wspominam. Często też siadamy obok siebie i opowiadam mu o Frutku, a on słucha. Zdarzało się, iż łzy się polały z tęsknoty i kiedy Lonek to zauważył, przytulał się i zlizywał je z moich policzków.
Lonek zaczął bardzo dobrze na mnie wpływać
W tym czasie również lekarswa zaczęły robić swoje. Ciało przestało tak bardzo boleć i zaczęłam przesypiać noce. Nie wszyskie, ale zdecydowaną większość. Ponieważ jego obecność w domu generowała kusz i powlekała wszystko sierścią, wróciłam do nawyku codziennego ogarniania mieszkania i porannego ścielenia łóżka. Mój nowy kumpel upominał się codziennie o jedzenie, więc musiałam stanąć przy garach, a iż gotowałam dla niego, to i dla siebie zaczęłam coś pichcić i jeść regularnie.
Piesek coraz częściej przychodził do mnie z zabawką w pysku i zachęcał do zabawy. Podstawiał też główkę do głaskania. Zaczełam pozwalać mu spacerować bez smyczy, a niedawno zdjęłam wspominaną wyżej przedłużkę. Od dawna już nie zacisnął na moich dłoniach zębów na tyle mocno, żeby mnie zranić.
Nie zapominam o Frutku nigdy. Myślę o moim małym chłopczyku każdego dnia, ale zaczęłam się uśmiechać. Znalazłam też nową pracę. Poszłam do fryzjera i kosmetyczki. A ostatnio kupiłam kwitnące rośliny na mój parapet.
On uratował mnie, a ja jego
Uratowaliśmy się nawzajem. Ja zabrałam go z boksu, skąd rzadko wychodził na spacery i przez większość czasu siedział sam wypatrując wolontarusza, a on wyrwał mnie ze szponów deprasji, co to ciągnęła mnie w przepaść. Spotkaliśmy się w czasie, gdy oboje byliśmy okrutnie pokiereszowani przez życie. Całkiem nie gotowi na to, aby mieszkać razem. A jednak w tym całym bałaganie emocjonalnym, polubiliśmy się…
Ktoś mógłby powiedzieć, iż została tu wykonana ogromna praca, ale ja tak nie myślę. To dopiero początek. Doszłam do tego, iż mogę Loniuchnę pogłaskać niemal wszędzie. Po głowie, całych plecach i po brzuszku. Mogę złapać go za łapkę i posmerać pod bródką. Jednak nigdy nie mam pewności, czy mnie nie dziabnie. Ale ja już się nie boję. Ugryzie to ugryzie, nie takie rzeczy się przeżywało.
Lonek z Nieustannego Wędrowania
Nigdy nie zastąpi Pana Frutkowskiego. I dobrze, bo przecież nie jest Frutkiem tylko Lonkiem. On więcej złego przeżył przez te swoje trzy lata życia niż Fruciu przez swoje 17. Kiedy przywieziono go do schroniska, miał na szyi obrożę z przypiętą smyczą. Uciekł komuś podczas nocy sylwestrowej. Potem prawdopodobnie długo włóczył się samopas. Może go przepędzano, może głodował. W schronisku chował się w budzie i długo nie chciał wychodzić na zewnątrz. Cierpiał katusze emocjonalne. Jego życie wywróciło się nagle do góry nogami i psina nie wiedziała, co się stało i dlaczego? Do tego wszystkiego jeszcze, siedział w swoim boksie i nikt o niego nie pytał.
Jednak odkąd zamieszkał ze mną, bardzo odpoczął. Dobrze wie, iż nie zrobię mu krzywdy. Wyczuwa moją słabość do niego i wykorzystuje ją do swoich celów.
Pozwalam mu na to, bo lubię spędzać z nim czas. Gotować dla niego i bawić się z nim. Jest też doskonałym towarzyszem w podróży, bardzo zaangażowanym w to, co robimy.
Poświęcam mu dużo uwagi. Kiedy kończę pracę, biegnę do niego z wywalonym językiem. Kiedy się witamy, trwa to z pół godziny, zanim się wyprzytulamy, wyściskamy i wycałujemy. Jego euforia na mój widok jest tak ogromna, iż pozwala się przy tej okazji wziąć na ręce. To istne szaleństwo! Teraz już wiem, iż ja po prostu muszę mieć psa, inaczej życie staje się całkiem bez sensu.
Absolutnie każda miłość jest trudna i wymaga poświęceń. Żeby Lonek mógł mnie pokochać, musiałam wiele w sobie zmienić. Przestać się bać jego zębów, dokonywać niemożliwego, otwierać serce pomimo wszystkich rozczarowań. Akceptować, być cierpliwą, opatrywać rany bez słowa skargi, nie wątpić, nie odpuszczać i walczyć. To samo zrobił ten mały piesek. Przestał gryźć do krwi, pozwolił się dotknąć, odważył zaufać, okazał mi swoje przywiązanie, bo nie odstępuje mnie na krok. Kiedy płaczę, przychodzi, aby mnie pocieszyć, a kiedy się uśmiecham, przynosi mi piłeczkę i prosi, abym się z nim bawiła. Pewnie jeszcze nie raz przeżyjemy trudne chwile, ale jedno jest już pewne, podpisałam umowę adopcyjną! Lonek zostaje u nas na zawsze…
Więcej o Panu Frutkowskim, który wędrował z nami nieustannie przez 17 lat przeczytacie w naszej najnowszej książce „Frutkowskiego rozmowy, kurna, co nie?”. Poniżej znajdziecie więcej informacji. Zapraszamy do wglądu, naprawdę warto.