Dzisiaj w moim dzienniku: “Gościom cieszymy się dwa razy” – jak mój brat Marek zamienił weekend w egzamin na cierpliwość
— Sławek, pamiętasz, iż w te weekendy przyjeżdża twój brat z żoną? — przypomniała mi Ewa, moja żona, stojąc przy kuchence z garnkiem w ręku.
— Pamiętam. Oczywiście pamiętam — mruknąłem, choć dopiero co o tym zapomniałem. Po prostu zbyt dobrze żyło się bez przypominania o Marku.
Każde lato mój brat przyjeżdżał z żoną do naszego domu pod Warszawą, niby na “wypoczynek” – tylko iż wypoczywaliśmy od tego potem my z Ewą przez resztę tygodnia. Przywoził ze sobą… nie tyle żonę, ile uczucie, jakbyś był na własnych urodzinach, gdzie jeszcze musisz gotować i zabawiać gości.
Przyjechali trzy godziny wcześniej, niż się umawialiśmy. Już w bramie rozległ się jego głos:
— Ojej, jakie gorąco, Sławku! Działka u ciebie to bajka! Powieszę swoje skarpety tutaj, niech się przewietrzą.
Zdjął skarpety i powiesił je na oparciu ogrodowego krzesła. Ewa otworzyła szeroko oczy. Ja tylko westchnąłem.
— Obiad gotowy? — od razu zapytał brat.
— adekwatnie dopiero zjedliśmy śniadanie — odpowiedziałem.
— No nic, my z Grażynką przywieźliśmy coś słodkiego! Patrz — eklerki, termin ważności do jutra, ale za to w promocji! I arbuz — pół ceny! Zrób herbaty!
Gdy myłem ręce, on już jadł arbuza, cmokając. Sok spływał mu po brodzie, wycierał go rękawem. Ewa stała jak rażona piorunem.
— No to my pójdziemy do naszego pokoju, odpoczniemy, tak jak ostatnio, co? — I nie czekając na odpowiedź, skierował się do sypialni. Do naszej sypialni. Do pańskiej.
Ja tylko spojrzałem na Ewę.
— No sam mówiłeś, iż on ma problemy z kręgosłupem, a u nas dobry materac… — szepnęła.
— Sławku, no wytrzymajmy, tylko dwa dni — dodała, widząc moją minę.
Wtedy zrozumiałem: to będą dwa najdłuższe dni w moim życiu.
Wieczorem przyjechała nasza córka Ania z mężem Krzysiem i dziećmi. Chłopcy, Tomek i Maciek, radośnie biegali po domu, pokazując plecaki z zabawkami i prowiantem na pociąg — mieli rano jechać na kolonie.
Obiad przeciągnął się do wieczora: Krzyś grzebał przy samochodzie, Marek z Grażyną spali, a my wszyscy czekaliśmy. W pewnym momencie wszystko wydawało się normalne: kiełbaski z grilla, śmiech, dzieci. Aż stało się to.
— Aniu, nie widziałaś kluczyków od auta? Przecież położyłem je tutaj, na stół… — zaniepokojony powiedział Krzyś, przeszukując kieszenie. — Bez nich nie pojedziemy, a pociąg za dwie godziny.
Zaczęła się panika. Przewróciliśmy cały dom do góry nogami, choćby lodówkę odsunęliśmy. Dzieci były bliskie płaczu. Tylko jedna osoba zachowała spokój: Marek, kończący jeść kiełbaskę.
— U was zawsze tak wesoło? — prychnął. — Dobrze, iż my z Grażyną nie mamy wnuków — oszalelibyśmy!
Ewa zagryzła wargi, a Ania podeszła do mnie i szepnęła:
— Tato, a może wciśnę przycisk na pilocie? jeżeli kluczyki są blisko, brelok zasygnalizuje.
Krzyś wyszedł do samochodu, a my w domu zamarliśmy w oczekiwaniu. I nagle — dźwięk. Cienki pisk. Z kanapy. Nie — z fotela. Nie — z torby Marka.
— Wujku, to twoja torba? — zapytała Ania.
— Moja, oczywiście. No i co?
— Dźwięk stąd… Mogę zajrzeć?
— No co ty, dziewczynko, jak one tam mogły się znaleźć? — zaśmiał się.
Ania nie wytrzymała — rozsunęła zamek i wyjęła kluczyki. Nasze. Z brelokiem.
— Krzyś! Są! Szybko, do auta!
Wypadli na zewnątrz. Ja odwróciłem się do brata:
— Jak klucze znalazły się w twojej torbie?
— No co ty, Sławku, nie wiem… Pewnie Grażyna pomyliła, myślała, iż moje — i spojrzał na żonę.
— No tak było! Zobaczyłam, leżą, myślę, zgubione, i włożyłam do twoich. Czy to powód do awantury?
Po ich wyjeździe siedziałem z Ewą na tarasie.
— Widziałaś, jak odjechali? choćby się porządnie nie pożegnali…
— Sławku… No wiesz, twój brat. Zawsze taki był. Pamiętasz, jak w dzieciństwie zasłaniał cię przed tatą?
Westchnąłem. Pamiętałem. Ale terJeszcze długo patrzyliśmy na pustą drogę, aż Ewa w końcu powiedziała: “No i po strachu”.