Goście Radziwiłłów: Michał Domagalski

kulturaupodstaw.pl 1 tydzień temu

Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.

Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.

Jednym z uczestników Programu „Goście Radziwiłłów” był Michał Domagalski, który w Antoninie pracował nad zbiorem opowiadań pod tytułem „Moment przejścia”. Poniżej prezentujemy fragment jednego z nich.

Michał Domagalski

Pogrobowczynie

Kiedy moja siostra zadzwoniła do mnie, żebym pojechała z nią do kliniki w Czechach, nie mogłam uwierzyć. Do mnie? Przecież od dłuższego czasu robiłyśmy wszystko, żeby stać się sobie obce.

Żartowałyśmy kiedyś, iż znamy się od urodzenia. Chociaż ja byłam akurat o kilka minut starsza. Ale od podstawówki się nie wywyższam z tego powodu. Podstawówka to był trudny czas dla nas obu. Matka samotnie wychowująca dwie córki w latach dziewięćdziesiątych nie miała łatwo. Te córki miały jeszcze gorzej. W dodatku pogrobowczynie.

Właśnie. Pogrobowczynie.

Michał Domagalski, fot. Janusz Jurek

Rzucił w naszą stronę taki chujek, bo nie nazwę go kolegą przecież tylko dlatego, iż trafiliśmy do tej samej klasy w szkole. Jego ojciec był prezesem w jednej z tych firm, które powstały w Ostrzeszowie na zgliszczach zakładów komunistycznych. Taki, co to miał dojścia i je wykorzystał. Za komuny wysoko, po komunie jeszcze wyżej. Ogólnie chujek miał więc pieniądze. I jakąś władzę, bo tego jednego szkoła lat dziewięćdziesiątych uczyła nas bardzo szybko, choć pewnie trudno byłoby to znaleźć w programie nauczania: Kto jest bogatszy, więcej może.

Pogrobowczynie. Głowy jak dynie.

Tak sobie zrymował na klasowych andrzejkach, gdy wywróżyłyśmy mu z wosku, iż będzie woźnym. Pani skarciła nas za niewybredny żart. Dostałyśmy uwagi. Dziewczynki w drugiej czy trzeciej klasie podstawówki dostały uwagi, bo wywróżyły, iż syn pana biznesmena będzie woźnym. Lekcja, która mówi o tym, jak działa społeczeństwo, lepiej niż to, co możesz wyczytać w podręcznikach. Synek prezesa za nazwanie nas pogrobowczyniami nagrody nie dostał. Bez przesady. No, chyba iż policzyć za nią śmiech, jakim zareagowała reszta klasy. Chociaż, mogę się założyć o święty spokój mojego dziadka, iż trzy czwarte nie wiedziało, kto to są te pogrobowczynie. Mnie też zajęło trochę czasu, zanim to rozszyfrowałam. Pamiętaj, iż wczesne lata dziewięćdziesiąte to adekwatnie czasy bez internetu.

Zaproponowałam Alinie, iż się na nim zemścimy. Nie wiem. Przebijemy mu oponę w rowerze (takim wypasionym góralu, nie takim, jaki dzieciaki przeważnie dostawały na komunię, ale takim, którego nikt nie miał, a wszyscy by chcieli mieć). Albo strzelimy do niego z procy (co potrafiłam zrobić dość precyzyjnie, gdy byłam gówniarą). Ale usłyszałam, iż najwyraźniej chcę dostać kolejną uwagę.

Czy to był moment, który spowodował, iż się od siebie odsunęłyśmy? Raczej nie. Nie wybrałabym jednego. To proces. Trudno tak od razu zerwać kontakt, skoro mieszka się w jednym pokoju. Noce spędzałyśmy razem na łóżkach stojących od siebie o metr. W drugim pokoju należał do matki. Zostawał przedpokój, kibel i łazienka. Nie było choćby gościnnego. Gdy ktoś wpadał na kawę, podejmowałyśmy go tam, gdzie spała matka. W tym też pokoju między innymi odbębniła się nasza impreza komunijna. Co jeden wujek skomentował: Nie dość, iż dwa prezenty na jedną imprezę, to w dodatku w takiej klitce.

I tak jakoś jechałyśmy. Bardziej na siebie skazane niż kochające się siostry bliźniaczki. Na ubraniach po kuzynkach, obiadach w szkolnej stołówce, używanych podręcznikach — często jednym na dwie. Przez to siedziałyśmy razem w ławce. Złączone bardziej niż byśmy chciały rodzinną biedą. Gorzej było, gdy pojawiły się ćwiczenia. Czy tam zeszyty ćwiczeń. Uważam, iż ktoś wymyślił to gówno po to, żeby upokorzyć biedaków. I mówię to teraz, jako nauczycielka języka polskiego z wieloletnim stażem. Ani tego odsprzedać, ani dzielić na dwie. Dobra, wiem, wiem, iż chodziło o zarobek wydawnictwa. Skoro z danego gówna mogła skorzystać tylko jedna osoba, to za każdą osobę trzeba zapłacić oddzielnie. Że ułatwiały uczenie się, nie da sobie wmówić nikt, kto z nich korzystał. Zeszyt w kratkę robił to o niebo lepiej.

Matka dość często wykorzystywała znajome pracujące w urzędach lub biurach. Jechałyśmy z Aliną na kserówkach zanim trafiłyśmy na studia. Zawsze to był jednak jakiś wstyd, iż nie takie ładne, porządnie zszyte w fabryce, tylko tak domowymi metodami.

Ubrań nie udawało się skserować. Trzeba było więc dbać o kontakty z ciotkami, żeby dawały te używane po starszych kuzynkach. Musiałyśmy przezwyciężyć niechęć do tych sióstr ciotecznych — jak nazywała je w przypływie rodzinnej melancholii matka. Czułyśmy odrazę wyrastającą z jałmużny, z niezasłużonego znajdowania się niżej w przypadkowych kolejach losu. Jedna z tych pierwszych lekcji o braku życiowej sprawiedliwości i fikcyjności równego startu. Nienawidziłyśmy ich nie tylko za to, iż miały lepiej, ale iż stałyśmy się od nich zależne. Najgorzej było pojawić się na imprezie u ciotki w ciuchach odziedziczonych po kuzynkach. I te ciotunie: Zobacz, jak na tobie dobrze leży, a tak by się wyrzuciło i nikt by nie skorzystał.

To też nas do siebie nie zbliżyło. Kłótnie o to, która weźmie który ciuch po jakiejś kuzynce. Zdarzało się nam tymi zdobytymi dla siebie wymieniać. Ale nie wynikało to z siostrzanej miłości. Raczej chodziło o współzależność.

Idź do oryginalnego materiału