Goście Radziwiłłów: Maciej Płaza

kulturaupodstaw.pl 1 rok temu
Zdjęcie: fot. Andrzej Staszok


Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.

Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.

Jednym z uczestników Programu „Goście Radziwiłłów” był pisarz i tłumacz Maciej Płaza. Poniżej prezentujemy fragment powieści Williama Faulknera „Flags in the Dust”, nad którą pracował w trakcie swojej antonińskiej rezydencji. Książka zostanie wydana przez Państwowy Instytut Wydawniczy.

Panna Jenny zastała bratanka wraz z dwoma seterami w jego gabinecie. Gabinet zastawiony był regałami, na których ciągnęły się szeregi opasłych dzieł prawniczych, oprawnych w ciemnobrązową skórę i emanujących atmosferą niezmąconego i zatęchłego zamyślenia, oraz szeroki wybór powieści z nurtu historyczno-romantycznego (obecny wśród nich komplet dzieł Dumasa stanowił ostatnio wyłączną lekturę Bayarda, kolejne tomy leżały zawsze na nocnym stoliku przy jego łóżku), walały się tam też rozmaite rupiecie – paczuszki nasion, zardzewiałe ostrogi, wędzidła i klamry uprzęży, broszury o chorobach zwierząt i warzyw, zdobne puszki na tytoń, które Bayard dostawał w prezencie przy rozmaitych okazjach czy rocznicach i nigdy ich nie używał, zagadkowe kawałki skał, wyschniętych korzeni i strąków – wszystko to zebrane z powodów, które dawno umknęły mu z pamięci, i z równie zapomnianych przyczyn zachowane. W pokoju znajdowały się także ogromna szafa ścienna z drzwiami zamykanymi na kłódkę, duży stół zaśmiecony nieco bardziej powszednimi przedmiotami, sekretarzyk o zamkniętych harmonijkowych drzwiczkach (klucze i zamki były obsesją Bayarda) oraz kanapa i trzy duże skórzane fotele. Pokój zawsze nazywano gabinetem i tam właśnie siedział teraz Bayard, ciągle jeszcze w kapeluszu i jeździeckich butach, i przelewał burbona z małej krągłej beczułki do karafki ze srebrnym korkiem, z majestatyczną powagą obserwowany przez oba psy.

Maciej Płaza, fot. Andrzej Staszok

Jeden pies był już dość stary i prawie ślepy. Przez większość dnia wylegiwał się w słońcu na podwórzu za domem, gorące dni letnie zaś spędzał w ciemnym i chłodnym kurzu pod kuchnią. W środku popołudnia zawsze jednak wychodził przed dom i z solennym spokojem czekał, aż żwirowym podjazdem nadjedzie bryczka, a gdy Bayard wysiadł i wszedł do domu, wracał na tyły i czekał dalej, aż Isom przyprowadzi klacz i Bayard pojawi się znowu, żeby ją dosiąść. Resztę popołudnia spędzali razem, bez pośpiechu przemierzając łąki, pola i lasy odmieniające się z upływem pór roku – człowiek na koniu oraz dostojnie truchtający nakrapiany seter – podczas gdy wieczór ich życia kończył się pomału i zmierzał ku ukojnemu zmierzchowi na życzliwej ziemi, która zrodziła ich obu. Młodszy pies miał niespełna dwa lata i był zbyt niecierpliwy, by przez dłuższy czas znosić tak stateczne towarzystwo, czasami więc wyruszał razem z nimi, a czasem nadbiegał skądś nagle, zachlapany i rozochocony, i dołączał do nich pośród pól, ale nie na długo: po chwili pędził gdzieś dalej z wywieszonym jęzorem i uniesionym czujnie ogonem, porośniętym jakby delikatnym pierzem, żeby ścigać nieuchwytne i drażniące zapachy otaczającego świata, który kusił go z każdej gęstwiny, z każdego zagajnika i jaru.

Buty Bayard miał przemoczone aż po cholewki, a podeszwy pokryte skorupą błota, gdy z wytężoną uwagą nachylał się nad beczułką i karafką, pod zaciekawionym trzeźwo okiem swych psów. Beczułkę ustawił szpuntem do góry na drugim fotelu i dzięki gumowej rurki odciągał z niej delikatnie do drugiego naczynia soczyście brązowy płyn. Gdy weszła panna Jenny, w swoim czarnym czepku przycupniętym jeszcze na samym czubku krótko ostrzyżonej siwej głowy, psy podniosły na nią wzrok, starszy z solenną godnością, młodszy żwawiej, z nieśmiałym uniżeniem tłukąc ogonem o podłogę. Bayard nie podniósł głowy. Panna Jenny zamknęła drzwi i spojrzała chłodno na jego buty.

– Masz mokre nogi – stwierdziła. On wciąż nie podnosił wzroku, tylko delikatnie trzymał rurkę w szyjce karafki i miarowo napełniał naczynie trunkiem. Jego głuchota bywała dla niego bardzo wygodna, czasem zresztą Bayard udawał pewnie głuchszego niż był; kto jednak mógł to wiedzieć na pewno? – Idź na górę i zdejmij te buciory – rozkazała panna Jenny, podnosząc głos. – Ja przeleję resztę.

Bayard jednak pozostał niewzruszony w pogodnej twierdzy swej głuchoty, póki karafka nie napełniła się do końca; wówczas spiął koniec rurki, uniósł ją i zlał resztę zawartości do beczułki. Starszy pies ani drgnął, młodszy zaś wycofał się za Bayarda, położył się i znieruchomiał czujnie, z głową na skrzyżowanych przednich łapach, łypiąc na pannę Jenny niezmrużonym wodnistym okiem. Bayard wyciągnął rurkę z beczułki i dopiero teraz spojrzał na ciotkę. – Co mówiłaś?

Lecz panna Jenny już podeszła do drzwi, otworzyła je i krzyknęła w głąb korytarza, a zaaferowana odpowiedź, która dobiegła z kuchni, chwilę później ucieleśniła się w postaci Simona. – Idź na górę i przynieś kapcie pułkownika – poleciła panna Jenny. Gdy obróciła się z powrotem w głąb pokoju, nie zobaczyła już Bayarda ani beczułki, tylko otwarte drzwi szafy, zza których wystawały przykucnięte tylne łapy podekscytowanego młodszego psa i jego upierzony ogon kiwający się jak wskazówka barometru; wreszcie Bayard odepchnął nogą psa, wyłonił się zza drzwi i zamknął szafę na kłódkę.

Maciej Płaza, fot. Andrzej Staszok

– Simon jeszcze nie przyszedł?

– Już idzie – odpowiedziała panna Jenny. – Właśnie go zawołałam. Usiądź i zdejmij te przemoczone buty. – Gdy wszedł Simon z kapciami, Bayard usiadł posłusznie, a Simon ukląkł i ściągnął mu buty, kontrolowany służbistym wzrokiem panny Jenny. – Skarpety ma suche? – spytała.

– Nie, panno Jenny, mokre nie są – odpowiedział Simon, ale panna Jenny schyliła się, by sprawdzić własnoręcznie.

– Nuże – powiedział Bayard z irytacją, ale ciotka z szorstkim niewzruszeniem przesunęła ręką po jego stopach.

– Jakimś cudem udało mu się ich nie zmoczyć – rzekła, nie próbując choćby przebić muru jego głuchoty. – A ty musiałeś mu jeszcze nagadać tych swoich banialuk.

– Kolejarz go widział – uparcie powtórzył Simon, wkładając Bayardowi kapcie. – Ja wcale nie mówiłem, iż go widziałem – podniósł wzrok i wytarł sobie ręce o uda.

Bayard wbił stopy w kapcie. – Przynieś mi szkło, Simon, chcę się napić. – Po chwili zwrócił się do ciotki, starając się nadać głosowi obojętny ton: – Simon mówi, iż Bayard przyjechał pociągiem dziś po południu.

Panna Jenny jednak znów rugała Simona: – Wracaj tu natychmiast, zabierz te buty i postaw przy piecu! – Simon wrócił, przemknął się chyłkiem w pobliże kominka i podniósł buty. – I zabierz stąd te psiska! – dodała. – Dzięki Bogu nie przyszło mu na myśl, by przyprowadzić to jeszcze konia. – Starszy pies bez zwłoki ruszył za Simonem, prowadząc za sobą młodszego, który dreptał bojaźliwą gorliwością, i oddalił się z wyuczonym namaszczeniem, identycznym jak to, z jakim Bayard i Simon ustępowali przed żywiołowym nieprzejednaniem panny Jenny.

– Simon mówi… – powtórzył Bayard.

– Simon plecie farmazony – warknęła panna Jenny. – Mieszkasz z nim pod jednym dachem od sześćdziesięciu lat i jeszcze się nie nauczyłeś, iż Simon nie rozezna się, co jest prawdą, a co nie, choćbyś podsunął mu ją pod nos? – To powiedziawszy, wyszła za Simonem i zeszła z nim do kuchni, i gdy wysoka, beżowoskóra córka Simona nachylała się nad stolnicą do wyrabiania sucharów, a Simon napełniał szklany dzbanek świeżą wodą z plastrami cytryny, a potem stawiał go na tacy obok dwu wysokich szklanek i cukiernicy, ona czekała w drzwiach i zmywała mu głowę, aż resztki jego siwych włosów zwijały się w jeszcze ciaśniejsze kędziory. Panna Jenny zawsze doskonale panowała nad językiem, gdy zaś wezbrał w niej gniew, z łatwością wznosiła się na wyżyny wzniosłości. Umiała wyrażać się z nieodpartą klarownością i barwną prostotą, potrafiła śmiało używać metafor, jakich pozazdrościłby jej Demostenes i jakie zrozumiałby choćby muł, i choćby największy tępak mógł w miarę gwałtownie pojąć ich intencję; Simon, którego teraz nimi zasypywała, kiwał głową coraz bardziej uniżenie, subtelnie arogancki pozór pochłonięcia wykonywaną czynnością pękał i odpadał od niego jak zrzucanie upierzenie, aż wreszcie Simon chwycił przyszykowaną tacę i wymknął się z kuchni. Panna Jenny ścigała go swoją przemową, obejmującą imponująco rozległy obszar spraw, nie wyłączając sugestii i ostrzeżeń związanych z przyszłym prowadzeniem się Simona i Elnory oraz ich potomstwa, zarówno oficjalnego, jak i tego bardziej wątpliwego, w najbliższych latach.

– A gdy następnym razem – zakończyła – ty albo jakiś robotnik kolejowy, torowy czy hamulcowy, albo doręczyciel czy ktokolwiek inny, zobaczy lub usłyszy coś, co twoim zdaniem mogłoby zainteresować pułkownika, masz naprzód powiedzieć to mnie, a ja zdecyduję, czy przekazać to dalej. – Panna Jenny na wszelki wypadek posłała groźne spojrzenie Elnorze, po czym wróciła do gabinetu, gdzie jej bratanek starannie mieszał już w obu szklankach osłodzoną wodę.

Idź do oryginalnego materiału