„Goście cieszą dwa razy”: jak mój brat zamienił weekendy w test wytrzymałości

newsempire24.com 1 miesiąc temu

“Gościom radują się dwa razy”: jak mój brat Marek zamienił weekend w próbę cierpliwości

— Sławek, pamiętasz, iż w te weekendy przyjeżdża twój brat z żoną? — przypomniała mi Małgosia, moja żona, stojąc przy kuchni z garnkiem w rękach.

— Pamiętam. Oczywiście pamiętam — burknąłem, choć zupełnie niedawno o tym zapomniałem. Po prostu zbyt dobrze żyło się bez przypominania o Marku.

Każdego lata mój brat przyjeżdżał z żoną do naszego domu pod Poznaniem, niby na “odpoczynek”, tylko iż odpoczywaliśmy od tego my z Małgosią przez resztę tygodnia. Przywoził ze sobą… nie tyle żonę, co uczucie, jakbyś był na własnych urodzinach, na których jeszcze musisz gotować i zabawiać gości.

Przyjechali trzy godziny wcześniej niż umówieni. Już w bramie rozległ się jego głos:

— O rany, jaka spiekota, Sławku! Twoja działka to mistrzostwo świata! Noski powieszę sobie tutaj, niech się przewietrzą.

Zdjął skarpety i powiesił je na oparciu ogrodowego krzesła. Małgosia otworzyła szeroko oczy. Ja tylko westchnąłem.

— Obiad gotowy? — od razu zapytał brat.

— Właśnie dopiero zjedliśmy śniadanie — odparłem.

— No nic, my z Grażynką przywieźliśmy coś smacznego! Patrz — eklerki, termin do jutra, ale za to w promocji! I arbuz — pół ceny! Nastaw herbaty!

Gdy myłem ręce, on już jadł arbuza, cmokając. Sok spływał mu po brodzie, wycierał go ręką. Małgosia stała jak wryta.

My tymczasem idziemy do naszego pokoju, odpoczniemy, jak ostatnio, co? — i nie czekając na odpowiedź, skierował się do sypialni. Do naszej sypialni. Do gospodarskiej.

Tylko spojrzałem na Małgosię.

— No sam mówiłeś, iż ma problemy z plecami, a u nas dobry materac… — szepnęła.

— Sławku, no przebolejmy, tylko dwa dni — dodała, widząc moją minę.

Wtedy zrozumiałem: to będą najdłuższe dwa dni w moim życiu.

Wieczorem przyjechała nasza córka Justyna z mężem Krzysztofem i chłopcami — Frankiem i Stasiem. Chłopcy radośnie biegali, pokazując plecaki z zabawkami i prowiantem na kolonię — mieli wyjechać rano.

Obiad przeciągnął się do wieczora: Krzysiek grzebał przy samochodzie, Marek z Grażyną drzemali, a my czekaliśmy. Przez chwilę wszystko wydawało się normalne: kiełbaski z grilla, śmiechy, dzieci. Aż stało się to.

— Jutka, nie widziałaś kluczy od auta? Przecież położyłem je tutaj, na stole… — zaniepokojony spytał Krzysiek, sprawdzając kieszenie. — Bez nich nie pojedziemy, a pociąg za dwie godziny.

Zaczęła się panika. Przeszukaliśmy cały dom, choćby lodówkę odsunęliśmy. Dzieci były bliskie płaczu. Tylko jedna osoba była spokojna: Marek, kończący swoją kiełbasę.

— U was zawsze tak wesoło? — zaśmiał się. — Dobrze, iż my z Grażyną nie mamy wnuków — oszalelibyśmy!

Małgosia zacisnęła usta, a Justyna podeszła do mnie i szepnęła:

— Tato, a może włączę sygnał? jeżeli klucze są blisko, pilnik zapiszczy.

Krzysiek wyszedł do samochodu, a my wstrzymaliśmy oddech. I wtedy — dźwięk. Cienki pisk. Z kanapy. Nie — z fotela. Nie — z torby Marka.

— Wujku Marku, to twoja torba? — zapytała Justyna.

— Moja, a co?

— Dźwięk stąd… Mogę zajrzeć?

— Co ty, dzieciaku, jak one mogły tam trafić? — zaśmiał się.

Justyna nie wytrzymała — rozpięła zamek i wyjęła klucze. Nasze. Z pilotem.

— Krzysiek! Jest! Szybko, do auta!

Wypadli na zewnątrz. Ja zwróciłem się do brata:

— Jak klucze wylądowały w twojej torbie?

— No co ty, Sławku, nie wiem… Pewnie Grażynka pomyliła, uznała, iż moje — i spojrzał na żonę.

— Tak właśnie było! Zobaczyłam, iż leżą, pomyślałam, iż zgubione, i włożyłam do twoich. Czy to powód do awantury?

Po ich wyjeździe siedziałem z Małgosią na tarasie.

— Widziałaś, jak odjechali? choćby się nie pożegnali porządnie…

— Sławku… No wiesz, on zawsze był taki. Pamiętasz, jak w dzieciństwie zasłaniał cię przed tatą?

Westchnąłem. Pamiętałem. Ale teraz był dorosłym mężczyzną, który jadł cudzy ser, spał w cudzym łóżku i chował klucze do cudzego samochodu.

Rankiem obudził się wcześnie, jak zwykle.

— My z Grażynką już po śniadaniu! Dopiliśmy tę wędlinę i ser, co był w lodówce. Rany, jak u was dobrze, jak w sanatorium! Szkoda wyjeżdżać…

Gdy brama zamknęła się za ich samochodem, Małgosia usiadła na schodach i powiedziała:

— Gościom, Sławku, radują się dwa razy. Raz, kiedy przyjeżdżają. A drugi — kiedy odjeżdżają.

Kiwnąłem głową. I pierwszy raz od dwóch dni — uśmiechnąłem się.

Idź do oryginalnego materiału