Gorąco z miłości
Tomasz i Bogna właśnie wrócili z supermarketu. Obładowani zakupami wnieśli torby do kuchni i zaczęli je rozpakowywać. Tomasz, zajęty sprawami, nagle odwrócił się do Bogny i powiedział z lekkim uśmiechem:
— Boguś, idź, odpocznij. A ja przygotuję coś specjalnego… Moje mistrzowskie danie. Pieczeń!
— Umiesz gotować pieczeń? — Bogna zastygła, otwierając usta ze zdziwienia.
— No tak, a co w tym dziwnego? — szczerze się zdziwił.
— Nie… Po prostu… — Nagle Bogna zakryła twarz dłońmi i rozpłakała się. Cicho, ale gwałtownie, jakby przez brzegi przelała się cała powódź uczuć.
Tomasz zbliżył się zaskoczony, usiadł przy niej.
— Bogna, co się stało?
Nie od razu mogła odpowiedzieć, ale w końcu, ocierając łzy, wyszeptała:
— Nikt… przez te wszystkie lata… nie ugotował dla mnie pieczeni. Ani razu. Mama kiedyś, dawno temu… Potem tylko ja dla innych. A on… Marek… tylko jadł, pił, rozrabiał… A ja ciągle dźwigałam ten ciężar…
Tomasz spuścił wzrok. Wiedział, iż Bogna niedawno się rozwiodła. I wiedział, jak jej ciężko.
Rozstanie z Markiem było nieuniknione. Wpadł w ciąg alkoholowy tuż przed rodzinnym wyjazdem, nie pojawił się na dworcu, gdzie czekali żona i syn. Wtedy Bogna zrozumiała: dość. Koniec. Nie da się już dłużej znosić.
Z początku była ulga. Noc bez trzaskania drzwiami i pijackich rozmów w kuchni. Bez hałasu lodówki o trzeciej nad ranem. Bez śmierdzących alkoholem kółek znajomych. Cisza i wolność. Ale po pół roku ta cisza stała się przytłaczająca.
Tak, Bogna miała syna Kacpra, miała pracę, miała wierne przyjaciółki. Ale zabrakło najważniejszego — czyjegoś ramienia. Zrozumienia. Ciepła.
Szukając wyjścia, zwróciła się do brata Mariusza:
— Może znasz kogoś porządnego? Bez imprez i wchodzenia w życie z butami.
Mariusz ucieszył się:
— Jest jeden. Tomasz. Skromny, ale solidny. Nie przystojniak, ale dobry człowiek. Uwierz mi, nie poleciłbym byle kogo.
Na pierwszej randce Tomasz wydał się Bognie zbyt zwyczajny. Chudy, wysoki, z twarzą daleką od magazynowych wzorców. Niepokaźny, ale… miał dobre oczy. Prawdziwe.
“Co się odwlecze, to nie uciecze” — pomyślała i dała mu szansę. Gorzej już nie będzie.
Pierwsze spotkania były ostrożne, choćby nieco niezręczne. A potem Tomasz nagle zniknął. Na tydzień. Bogna uznała, iż mu nie zaimponowała. Zmartwiła się, choćby obraziła. A on niespodziewanie wrócił — z tortem i kwiatami.
— Wysłali mnie służbowo. Przepraszam, iż nie dałem znać.
Od tamtej pory zaczęli się częściej widywać. Spacerowali, rozmawiali. Kacpra Bogna chowała jeszcze przed nim — bała się spłoszyć coś, co dopiero zaczynało kiełkować.
Pewnego dnia spotkali się pod sklepem. Torby, jak na złość, były ciężkie. Tomasz machnął ręką:
— Mam samochód. Wrzucimy do bagażnika.
— Masz auto? Nie wiedziałam…
Gdy pakowali zakupy, podszedł do nich Marek. Pijany, jak zwykle. Z wykrzywioną twarzą. Rzucił okiem na Tomasza i zaczął drwić:
— O, niespodzianka! Znalazłaś sobie faceta, co? A ja, między innymi, chcę widywać syna!
— Były? — szepnął Tomasz.
— Tak… — westchnęła Bogna.
— Idź, Marek — powiedziała cicho. — Nie dzisiaj.
— Ojej, wystraszyła się! A ty, typie, uważaj na siebie! — rzucił Marek, zataczając się, i odszedł.
Tomasz się pohamował. Dla Bogny.
W domu Bogna w milczeniu rozpakowywała zakupy. Potem usiadła na stołku i objęła się za ramiona.
— Zaniepokoiło cię? — spytał cicho.
— Tak…
— Kochasz go jeszcze?
— Nie. Te uczucia dawno umarły. Została tylko gorycz.
— Więc wszystko przed nami. Odpocznij, ja zrobię pieczeń.
— Naprawdę potrafisz? — znów się zdziwiła.
— Oczywiście.
I znów — łzy. Ze zmęczenia. Z ulgi, iż wreszcie jest ktoś, kto nie żąda, nie wykorzystuje, nie niszczy, ale po prostu chce dla niej ugotować…
Tomasz krzątał się w kuchni. A Bogna zasnęła cicho w pokoju. Podszedł, poprawił jej koc, zasunął zasłoni. Zatrzymał się na chwilę — i pogładził ją po włosach. Jak relikwię.
Nagle — dźwięk w zamku.
“Syn?…” — pomyślał.
Ale do drzwi wszedł Marek.
Minutę później znów stał w klatce, trzasnąwszy drzwiami.
— Spróbuj tylko wrócić! — rzucił Tomasz. I wrócił do kuchni. Sprawdzać ziemniaki.
Po pół godzinie Bogna wyszła, przeciągając się. Uśmiechnęła się.
— Ktoś przychodził?
— Chyba ci się przyśniło — odparł łagodnie.
A w myślach dodał: “Teraz będę ją chronił. Zawsze.”
Tego wieczora Bogna powiedziała:
— Chcę, żebyś poznał Kacpra. I… jutro zmieniam zamki.
Miesiąc później wzięli ślub. Mariusz był szczęśliwy. Często powtarzał Kacprowi:
— Masz teraz tatę. Prawdziwego. Dbaj o niego.
A chłopiec przytakiwał.
A Tomasz wieczorem znów przygotowywał pieczeń. I nie mógł uwierzyć, iż prawdziwe szczęście zaczyna się tak prosto. Prawdziwe — z miłości, z dobroci… i ze zwykłej pieczeni.
Czasem najprostsze gesty stają się początkiem czegoś najcenniejszego.