Rzadko mamy zajęcia na głównym kampusie, na co dzień jesteśmy na terenie szpitala St. James’s, ale kiedy już musimy tu przyjechać, to zawsze robi to nam mnie wrażenie. Jakby splendor tych starych budynków jakoś się naszym studiom też udzielał.
Moja droga tutaj nie jest długa, ale w tym najzimniejszym tygodniu w roku okazała się nie taka łatwa, szczególnie na elektrycznej hulajnodze. Wczoraj nie zwolniłam na naszej ulicy i obiłam sobie łokieć i kość ogonową, na szczęście mam na sobie teraz prawdziwie arktyczny płaszcz, jak ludzik Michelin.
Ale zimno. Ślisko. Droga zamarznięta.
Dzisiaj jestem w klasie prawie sama, pierwsze zajęcia online, bo wykładowca nie dał rady przyjechać z krańcow Irlandii zasypanych śniegiem. Niestety, drugie zajęcia osobiście, a ja mam akurat trening pracowy podczas przerwy na lunch i nie zdążyłabym dotrzeć. Przyjeżdżam więc z samego rana.
Kampus w taki dzień jak dziś ma pewien szczególny urok, w cieplejsze dni w lecie przewalają się tłumy turystów, dziś – przestrzeń, spokój, cisza.
Emanuel Kant duma nad prawem moralnym.
Oszronione gałązki w bladym świetle poranka.
Solidne wrota do wiedzy:
Ale dalej po drodze mamy też palmy (ciekawe jak przeżyją to -6 dzisiejszej nocy):
Tutaj skręcam, jeżeli się pójdzie dalej prosto można sobie poczekać na Godota w teatrze Becketta.
Byliśmy parę razy z Mi, bardzo fajny teatr który specjalizuje się w eksperymentalnych sztukach.
Na przerwie idę po kawę, niestety, nie wzięłam legitymacji i nie mogę wyjść bramką północną. Przecinam zatem dziedziniec wewnętrzny, przechodzę przez najbrzydszy budynek Arts, który wygląda jak radziecki bunkier i większość sal ma bez okien, wychodzę z uniwerku i ląduję w kawiarni.
Z gorącą kawą wracam do sali, tym razem mijam czytelnię dla magistrantów i największego platana na kampusie.
Wdycham zimne powietrze.
Pachnie kawa.