Gdzie spędzasz noc?

polregion.pl 18 godzin temu

Gdzie śpisz

Agnieszka nie wiedziała, dlaczego ciągnęło ją na dworce. Może dlatego, iż pociągi nie czekają — odjeżdżają punktualnie, choćby jeżeli nie jesteś gotowy. A może dlatego, iż na peronach łatwiej oddychać: hałas, ruch, obce twarze. Nikt nie patrzy zbyt długo. Nikt nie zadaje pytań. Wszystko ulotne, jakby samo życie było tu tylko przesiadką. I w tej przemijalności było coś kojącego. Tu nikt nie wiedział, kim byłeś przed tym rankiem. Nikt nie pytał, dlaczego masz czerwone oczy i drżące dłonie.

Trzy razy w tygodniu, po dyżurze w szpitalu, zaglądała na Dworzec Centralny. Kupowała herbatę w kubku z metalowym uchwytem, brała bułkę i siadała przy oknie w poczekalni. Czasem po prostu siedziała, czując ciepło kubka jako jedyną stałą rzecz tego dnia. Czasem pisała w notesie — nie myśli, tylko słowa, by upewnić się, iż jeszcze potrafi układać je w zdania. Czasem patrzyła na tablicę odjazdów — nie po to, by gdzieś jechać, ale by pamiętać: można. Można odejść. Można wrócić. Można znów stać się kimś innym. Albo chociaż sobą, ale nie tą, która pozostała w przeszłości.

Rok temu zniknął jej brat. Wyszedł z mieszkania i nie wrócił. Żadnych telefonów. Żadnych listów. Żadnych nagrań z monitoringu. Żadnych śladów — jakby wyparował. Policja mówiła: „Tak bywa. Mężczyźni często odchodzą sami”. Sprawę zamknięto, machnięto ręką. Ale ona wiedziała — on nie odszedł. On zniknął. Jak zgaszone światło. Nagle. Bez ostrzeżenia. Bez wyjaśnienia. Jakby ktoś wyrwał go z jej życia, nie zostawiając choćby cienia.

Matka po tym położyła się do łóżka. Prawie natychmiast. Wpatrywała się w ścianę, milczała, nie jadła. Ojciec zamknął się w sobie, mówił przez zęby, jakby cały dom stał się obcy. Pozostała ona — ze zdjęciami, z resztką zapachu na jego kurtce, z pytaniami, na które nikt nie zamierzał odpowiadać. Dom wypełniło echo. Wszystko, co kiedyś brzmiało żywo — teraz dźwięczało pustką.

Pierwsze miesiące szukała: dzwoniła do szpitali, kostnic, wolontariuszy. Rozwieszała ogłoszenia na przystankach. Patrzyła w oczy bezdomnym, jakby licząc, iż któryś odwróci się — i to będzie on. Potem — przestała. Nie dlatego, iż się pogodziła z losem. Po prostu zmęczyła się bezowocną nadzieją. Nadzieja, jak ogień, też gaśnie, jeżeli nie dorzuci się drewna. Zrozumiała: jedyny sposób, by żyć — to oddychać dalej. Bez celu. Bez pewności. Ale oddychać.

Na dworcu po raz pierwszy zauważyła chłopca — może siedmioletniego, w za dużym bluzie. Siedział pod ścianą, gryzł bułkę i wpatrywał się w podłogę. Jego twarz była blada, z cienkimi ustami i sińcami pod oczami. Spojrzenie — ostrożne, jak u ulicznego kota: czujne, nieufne. Następnego dnia — znowu. A potem — za każdym razem. Przynosiła mu sok, zeszyt, czapkę. Nie mówił. Tylko kiwał głową. Czasem patrzył na nią uważnie, jakby próbował zrozumieć, po co to robi. Jakby miał w środku alarm: nie dopuszczaj nikogo zbyt blisko.

Po dwóch tygodniach usiadł obok. Powoli. Niepewnie. Tak siadają ci, którzy dawno nie próbowali być blisko.

— A u ciebie kto zniknął? — spytał, patrząc przed siebie.

Agnieszka drgnęła. Najpierw ze zdziwienia. Potem od samego pytania. Siedziała w milczeniu, jakby bała się powiedzieć na głos to, co nosiła w sobie od roku.

— Brat. A u ciebie?

— Mama. Trzy lata temu. Spałem wtedy. Wyszła — i tyle.

Powiedział to spokojnie. Jakby opowiadał, ile trwa bajka. Bez skarg. Bez emocji. Po prostu fakt. Potem wstał i odszedł. Nie żegnając się. Ale nie odpychając. Zwyczajnie — jak ci, którzy przywykli, iż nikt na nich długo nie czeka.

Odtąd siedzieli razem. Prawie zawsze w ciszy. Czasem rysował — ołówkiem, na marginesie starej gazety. Czasem ona czytała — nie głośno, ale tak, iż wzrok sunął po wierszach z cichym skupieniem. Czasem tylko patrzyli, jak odjeżdża pociąg. Jeden za drugim. Jak oddech. Spokojnie, bez pośpiechu, jakby samo życie płynęło w rytmie odjazdów.

Czasem zadawał krótkie pytania: „Jesteś lekarzem?” — „Zawsze jesteś sama?” — ale zaraz odwracał wzrok, gdy tylko usłyszał odpowiedź. Agnieszka nie nalegała. Nie naruszała jego ciszy. Czuła, iż w nim tkwi strach przed zaufaniem — delikatny jak ptak na drucie.

Nie pytała, gdzie śpi. Nie dlatego, iż nie chciała wiedzieć. Dlatego, iż czuła: jeżeli zechce — sam powie. I może właśnie na tym polegało zaufanie: siedzieć obok, nie żądając niczego poza obecnością.

Pewnego dnia nie przyszedł. Ani następnego. Chodziła po dworcu, wypatrywała go, jak się wypatruje bliskiej twarzy w tłumie — po zarysie, po chodzie, po czymś niewymownym. Pytała ochrony, pokazywała zdjęcie w telefonie. Kręcili palcem przy skroni. „Chłopców tu wielu. Każdy ma swoją historię” — mówili obojętnie, jakby to nie były ludzkie losy, a cyfry.

Po tygodniu znalazła go. W podziemnym przejściu. Leżał na kartonie, okryty kurtką, tą samą, którą mu kiedyś dała. Oczy otwarte, ale wzrok mętny, szklany. Policzki blade, usta spękane. Oddychał. Ledwo. I od tego oddechu — cichego, urywanego — coś pękło w jej wnętrzu. Bo nikt, choćby najmocniejszy, nie powinien oddychać tak samotnie.

W szpitalu przeleżał cztery dni. Najpierw nieprzytomny, z kroplówką w chudej ręce i kocem, który ciągle się zsuwał. Pielęgniarki mówiły, iż gorączka nie spada, ale serce ma uparte. Agnieszka prawie nie odchodziła. Siedziała przy nim, gładziła po ramieniu, czytała na głos, choć wiedziała — nie słyszy. Albo słyszy, ale nie może odpowiedzieć.

W końcu otworzył oczy i szepnął:

— Myślałem, iż nie przyjdziesz.

Głos miał słaby, chrapliwy, jakby dochodził z miejsca, gdzie dawno nikt nie mówił. Ścisnęła jego dłoń mocno, jakby— Przyszłam — odpowiedziała, głaszcząc go po włosach, bo teraz już wiedziała, iż czasem wystarczy być, by ktoś przestał się bał.

Idź do oryginalnego materiału