Gdzie się skrywasz?

polregion.pl 2 dni temu

Dzisiaj znowu coś zniknęło. Najpierw były rękawiczki. Potem klucze. Później stary szalik. Mogłabym to zrzucić na wiek, roztargnienie, zmęczenie. Ale gdy przepadło już szóste w tym miesiącu – pudełko z nićmi, zawsze stojące na komodzie – Halina Kowalska nie wytrzymała. Osunęła się na krzesło, ciężko westchnąwszy. Jej palce drżały, nie ze strachu, ale z gniewu, iż jej mały, znajomy świat zaczął się rozpadać, jakby ktoś niewidzialny delikatnie wyciągał z niego nitki.

„No dobrze, jeżeli tak, to zagrajmy” – powiedziała głośno. W jej głosie nie było niepokoju, ale wyzwanie, ostre jak brzytwa.

Mieszkanie milczało. Tylko za ścianą tykał stary zegar, odmierzając czas z upartą precyzją. Halina mieszkała sama od dziewięciu lat. Mąż odszedł nagle, w salonie, z niedopitą filiżanką herbaty w dłoni i niedopowiedzianym żartem na ustach. Po jego śmierci nic nie zmieniała: ten sam wytarty fotel, ten sam skrzypiący taboret, choćby jego ulubiony kubek pozostał – z wyblakłym napisem „Najlepszy Dziadek”.

Córka odwiedzała raz na pół roku. Przywoziła zakupy, gderając, iż matka nie odbiera telefonów, i spiesznym krokiem wracała do swojego życia. Jej słowa były urywane, jakby wyciskano je między pracą, rodziną, wiecznymi obowiązkami. Halina nie miała pretensji. Rozumiała – córka miała własne życie, kredyt, dzieci, pracę. Brała paczki z kaszą i lekami, uśmiechała się, niezdarnie przytulała, odprowadzała wzrokiem do drzwi i długo stała w pustym przedpokoju, wpatrując się w zatrzaśnięte wejście, aż cisza stawała się nie do zniesienia.

Ale miesiąc temu w domu zaczęło dziać się coś dziwnego. Nie od razu, nie wyraźnie – jak gdyby ktoś ostrożnie przemierzał jej świat, niczym krawiec przycinający brzegi tkaniny. Najpierw był zapach – subtelny, jakby w kącie pokoju tliły się suche zioła, tak jak w wiejskim domu jej babci. Potem przeciągi. Firanki drżały, choćby gdy okno było zamknięte. I cienie. Przesuwały się po ścianach, niezgrane z ruchem światła, jak gdyby ktoś niewidzialny skradał się po mieszkaniu, nie pozostawiając śladów. Dom oddychał obcym rytmem, nie jej.

Halina milczała. Tylko częściej siadała przy oknie, podkulając nogi, z wystygłą herbatą w dłoniach, patrząc na zaśnieżoną ulicę za szybą. Przyglądała się płatkom śniegu kryjącym stary podwórko, gdzie kiedyś bawiły się dzieci, i wspominała. Jak ojciec uczył ją jeździć na rowerze, trzymając za siodełko, aż w końcu złapała równowagę. Jak w latach dziewięćdziesiątych grzali się z mężem przy kozie, gdy prąd wyłączano na tygodnie, i śmiali się, próbując podpiec chleb na rozgrzanej blasze. Jak kupili pierwszy telewizor i do północy kłócili się, jaki program wybrać, aż w końcu zasnęli, przytuleni.

A potem rzeczy zaczęły znikać. Najpierw drobiazgi: guzik, chusteczka, stara broszka. Potem ważniejsze: ulubiony szalik, okulary, notes. I za każdym razem – bez śladu, bez przyczyny. Jak gdyby ktoś niewidzialny wykradał kawałki jej życia, delikatnie, ale uparcie.

„Gdzie się schowałaś?” – zapytała pewnego dnia pustkę. Głos zabrzmiał głośniej, niż się spodziewała, jakby echo odbiło się od ścian i zawisło w powietrzu.

Nagle z kuchni dobiegło: „Tu”.

Głos był cichy, niemal dziecięcy, ale nie przerażający. Nie zły. Po prostu obcy. I dlatego – do szpiku kości prawdziwy.

Nie pobiegła tam od razu. Zaparzyła herbatę, usiadła, czekała. Wpatrywała się w kręgi na powierzchni, jakby mogła w nich znaleźć odpowiedź. W końcu wstała, wyprostowała ramiona i powoli weszła do kuchni. Drzwi skrzypnęły, jakby wątpiły razem z nią. Wszystko było na swoim miejscu: stół przykryty ceratą, firanki, garnki na półce. Ale powietrze się zmieniło. Cisza nie była pusta – była żywa, jak gdyby ktoś wstrzymywał oddech. Obecność, niemal namacalna, ale ciepła, jak lekkie dotknięcie.

„Kto tam?” – zapytała stanowczo, bez strachu, jakby czuła, iż nic jej nie grozi.

Nie było odpowiedzi. Tylko lekki skrzyp podłogi, jakby ktoś zrobił krok i zastygł.

Następnego dnia zniknął stary notes, w którym zapisywała przepisy i dawne, nieaktualne już numery telefonów. A wieczorem, wracając z balkonu, znalazła na stole pocztówkę. Bez adresu, bez podpisu. Tylko dwa słowa, wydrapane nierównym pismem: „Jestem tu”.

Od tamtej pory żyły we dwie. Tamta – w cieniach, w kątach, w lekkim drżeniu firanek. Halina – w świetle dnia, w szumie czajnika, w dźwięku łyżek. Nie rozmawiały. Ale pewnego dnia, otwierając schowek, znalazła wszystkie zaginione rzeczy. Ułożone starannie, czyste, jakby ktoś troskliwie je zebrał.

I nagle ją olśniło: to nie obca. To ona sama. Ta, którą dawno zapomniała, wypchnęła z siebie – gdy mąż umarł, gdy córka wyjechała, gdy dni zlały się w szarą monotonię. Ta, która kiedyś śpiewała przy gitarze, tańczyła przy radiu, pisała wiersze na skrawkach papieru i chwiała je w szufladzie. Ta, która znikała powoli, z każdym „później”, z każdym „nie teraz”.

Halina wzięła szalik, zarzuciła na ramiona. Pachniał miętą i dawnymi czasami. Wyszła na balkon. Zapaliła – pierwszy raz od dziesięciu lat. Dym unosił się w niebo, zabierając ze sobą ciężar, samotność, cudzą powściągliwość.

Na dole sypał śnieg. Miękki, prawie bez wagi. W jego odbiciu migotały światła miasta, jakby sam świat szeptał: „Czekałem na ciebie”.

Gdzie się schowałaś? – pomyślała. – O, jesteś. Odnalazłam cię.

Idź do oryginalnego materiału