Gdzie nie gubi się ludzi

polregion.pl 15 godzin temu

Minęło już dziewięć miesięcy, odkąd zniknęły wieści od Artura. Najpierw Helena Kowalska liczyła dni, odhaczając je w starym kalendarzu wiszącym w kuchni. Potem przeszła na tygodnie. W końcu przestała całkiem, bo każdy nowy dzień bez listu ciął jak mroźny wiatr w styczniu. Wciąż jednak zaglądała do skrzynki pocztowej — o świcie, kiedy pierwsze promyki słońca muskają parapety, i wieczorem, gdy cienie wypełniały jej małe mieszkanie na obrzeżach Łodzi. Listonoszka, Barbara, już choćby nie podnosiła wzroku, przechodząc obok, jakby jej milczenie mogło osłodzić tę pustkę. Ale skrzynka pozostawała niema. Raz za razem.

Artur wyjechał do Irlandii cztery lata temu. Na kontrakt. Obiecał, iż to na chwilę. Że zarobi, się urządzi, pomoże. Wróciłby. Wyjechał z lekką walizką, uśmiechem i oczami pełnymi marzeń. Pierwsze miesiące pisał często — krótkie wiadomości, telefony wieczorami. Potem rzadziej. Aż w końcu — cisza. Jakby ktoś za morzem wymazywał jego przeszłość, skreślając z pamięci dom, ulicę, matkę.

Helena chwytała się wymówek jak tonący brzytwy. Jest zajęty. Uczy się języka. Buduje nowe życie. Powtarzała to, stojąc przy kuchence, by nie krzyknąć z bólu, by zagłuszyć strach, iż syn przepadł na zawsze. W pamięci migały jego dziecięce kroki w korytarzu, śmiech, gdy wbiegał z podwórka cały w błocie i krzyczał: „Mamo, zobacz, co znalazłem!”. Teraz otaczała ją cisza — gęsta jak śnieg zasypujący ich miasteczko.

Wymówki się wyczerpały. Została tylko przepaść. Zimna, nieprzenikniona, rosła między nimi z każdym dniem jak lodowa ściana, oddzielając przeszłość od teraźniejszości.

W ich miasteczku takich matek nie brakowało. Kobiety, których dzieci wyjechały, zostawiając za sobą puste skrzynki i niedopowiedzenia. Rozpoznawały się po spojrzeniu — żywym, ale przesłoniętym żalem. Sąsiadka Grażyna szeptała: „Dobrze, iż żyje. Bierz, co dają, Hela”. Helena kiwała głową, ale w środku wzbierała wina. Nie wystarczało jej, iż żyje. Chciała usłyszeć jego głos, jego „Mamo, co słychać?” — nie dla pieniędzy czy prezentów, ale po to, by serce znów biło równo.

Żyła skromnie. Ogródek za domem, kot o imieniu Puszek, stary telewizor, z którego sączyły się wieczne seriale. W piątki sprzątała, w soboty szła na targ, gdzie sprzedawcy witczyli ją jak starą znajomą, a pani od warzyw pytała: „Znowu bez torby, Heleno?”. Dziergała. Najpierw rękawice dla Artura, pamiętając jego szerokie dłonie. Potem — bez powodu, chowając je do szuflady, jakby ktoś jeszcze mógł przyjść i zabrać ich ciepło. Szyła poduszki dla schroniska dla kotów. Byle tylko ręce nie drżały z pustki. Byle dzień nie stał się bezdenną czeluścią.

Pewnego mroźnego listopadowego wieczoru ktoś zapukał do drzwi. Helena pomyślała, iż to sąsiadka — pożyczyć mąki lub zapałek. Albo kurier pomylił adres. Otworzyła — i zamarła, jakby świat stanął w miejscu. W progu stał chłopiec, może dziesięcioletni, w wytartej kurtce i z małym plecakiem. Oczy — szare, uważne, z iskrą, jakby już wiedział, iż życie potrafi zaskoczyć.

— Pani Helena Kowalska? — spytał cicho, głos mu drżał, może z zimna, może z emocji.

— Tak… — wyszeptała, czując, jak serce ściska się od dziwnego przeczucia.

— Jestem Kuba. Mama powiedziała, iż mogę u pani zostać. Że u babci zawsze jest bezpiecznie.

Świat zakołysał się jak stary most na wietrze. Helena nie od razu zrozumiała, co się dzieje. Zauważyła tylko, iż chłopcu policzki zaczerwieniły się od mrozu i iż nerwowo kręci rękawem. A potem — jego oczy. Zupełnie jak oczy Artura, gdy był mały. Ten sam uparty wzrok, ta sama cicha determinacja.

— Głodny jesteś? — spytała, łapiąc się słów, by nie stracić równowagi.

— Można herbatę? Z miodem, jeżeli jest — odpowiedział, lekko się uśmiechając.

Wszedł, postawił plecak przy drzwiach i usiadł przy stole. Spokojnie, jakby bywał tu tysiąc razy. Zdjął buty, starannie złożył szalik, wygładził rękawiczki. Helena zauważyła, jak wytarty ma sweter, jak mocno zawiązane sznurówki.

Telefon zadzwonił. Artur. Pierwszy raz od roku.

— Mamo, przepraszam, iż tak wyszło. Tutaj… wszystko się poplątało. Oddzwonię, dobra?

Rozłączył się, nie dając jej odpowiedzieć. Stała, patrząc na Kubę, który już głaskał Puszka, ostrożnie, jakby bał się go spłoszyć.

— Mogę go nakarmić? — spytał, patrząc na kota. — Wiem, jak. U nas w domu był kot.

— Ma na imię Puszek — odparła, wciąż nie wierząc, iż to nie sen.

— To mogę mu poczytać? Zawsze czytam przed snem. Mama mówiła, iż wtedy sny są dobre.

Najpierw był jak cień. Jadł starannie, sam sprzątał, spał, kurczowo trzymając się kołdry, z włączoną lampką, jakby ciemność mogła go porwać. Pisał w zeszycie, rysował ołówkiem, pytał o pozwolenie na wszystko — na chleb, na światło, na wyjście na dwór. Jakby bał się być natrętnym. Ale potem zaczął się uśmiechać. Prosić o dokładkę kaszy. Przynosić z podwórka kamyki, szyszki, opowieści o sąsiedzkich psach. A pewnego dnia przytargał wróbla ze złamanym skrzydłem, owiniętego w szalik, i karmił go okruchami.

Helena bała się przyzwyczaić. Co noc powtarzała: „Wkrótce wyjedzie”. Ale każdego ranka łapała się na tym, iż czeka na jego kroki, pytania, śmiech. W końcu się poddała. Stał się jej porankiem, wieczorem, sensem — jak ciepłe światło w oknie.

Kuba mieszkał u niej cztery miesiące. Artur zadzwonił trzy razy. Krótko, sucho. O pracy, problemach, iż „wszystko skomplikowane”. Ani słowa o synu. Ani słowa o niej. Tylko: „Mamo, nie pytaj teraz”.

Nie pytała. Choć pytania paliły jak żar. Milczała. Dla Kuby. Dla domuKiedy po raz ostatni zamknął za sobą drzwi, zostawiając zapach miodu w herbatce i ślad małych butów w przedpokoju, Helena zrozumiała, iż niektóre dusze przychodzą tylko po to, by nauczyć nas, jak oddychać na nowo.

Idź do oryginalnego materiału