Gdybym wiedział, co mnie czeka…

twojacena.pl 1 tydzień temu

Gdyby tylko wiedzieć, jak to się skończy…

Autobus podskakiwał na wybojach. Kierowca klął, omijając kałuże, czasem choćby wyjeżdżając na przeciwny pas. Ludzi w autobusie było niewielu, w końcu dzień roboczy.

Marek wpatrywał się w okno, obserwując przybrudzony, osiadły śnieg. Jeszcze chwila i stopnieje całkiem, a lato tuż-tuż. Na kolejnej dziurze autobus poderwał się, a kierowca znów zaklął soczyście.

— Tak to i bez kół można zostać.

W końcu przed nimi pojawił się płot cmentarza, za którym ciemniały rzędy nagrobków.

Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Marka ogarniało przytłaczające uczucie nieuchronności i ulotności życia. Nie chciał myśleć, iż pewnego dnia i on znajdzie tu spokój. Przyjeżdżał nie z potrzeby serca, ale z obowiązku. Tak trzeba – odwiedzać groby bliskich w odpowiednie dni. Zrobiło mu się wstyd za swoje myśli i głośno westchnął.

Autobus zatrzymał się przed bramą cmentarza. Drzwi z hukiem się otwarły, a pasażerowie wysypali się na zewnątrz, przeciągając nogi. Ludzie od razu ruszyli w kierunku stoisk z sztucznymi kwiatami ustawionymi wzdłuż ogrodzenia. Marek też powoli się tam skierował, wypatrując żywych kwiatów. Od jaskrawych, woskowanych płatków aż mieniło się w oczach. Na końcu zobaczył kobietę, przed którą stało wiadro z czerwonymi goździkami.

Kupił cztery i wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w kałużach. Starał się je omijać, ale pod rozmiękłym śniegiem woda też chlupała. Późno pożałował, iż włożył stare zimowe buty.

Dotarł prawie do skraju lasu i skręcił w lewo. Grób żony znalazł od razu, po krzyżu. *„Trzeba postawić nagrobek. A może poczekać? Syn później zrobi od razu i dla mnie?”* Wokoło już nie było tymczasowych krzyży. Spojrzał na rozciągające się przed nim miasto umarłych. Od jesieni, gdy był tu ostatnio, przybyło wiele nowych grobów.

Przekroczył niską barierkę i stanął w osiadłym śniegu, udeptując go, by był twardszy. Poczuł, iż jednak przemoczył nogi.

— Cześć, Kasia.

Z wyblakłej fotografii w ramce, stojącej przy krzyżu, uśmiechała się do niego żona. Kochał to zdjęcie. Zapamiętał ją właśnie taką, choć tu miała tylko trzydzieści sześć lat.

Przypomniał sobie tamte urodziny. Rano pobiegł po kwiaty, a gdy wrócił, Kasia już była ubrana w nową sukienkę. Podarował jej złote kolczyki. Natychmiast włożyła je do uszu i uśmiechała się promiennie. Zdążył uchwycić ten moment na zdjęciu. Jakby to było wczoraj…

— Wszystkiego najlepszego. Dziś skończyłabyś pięćdziesiąt sześć lat. — Marek zastanowił się, gdzie umieścić goździki.

Cały grób pokryty był sztucznymi kwiatami wbitymi w ziemię. One nie zblakły, nie straciły kolorów, jakby ktoś przyniósł je dopiero wczoraj.

Marek pochylił się, wyciągnął spod śniegu jedną gałązkę żółtych kwiatów tuż przed krzyżem, wbił ją w śnieg w nogach grobu. Na jej miejsce położył goździki. Ziemia była zamarznięta, kruche łodygi nie przebiją, a śnieg i tak zaraz stopnieje – kwiaty i tak opadną. Wyglądały skromnie na tle jaskrawych sztucznych bukietów. Ale zawsze to coś żywego.

— Tęsknię za tobą. Ale nie mogę tu często przychodzić. Wybacz i nie gniewaj się. To ja zasłużyłem, by tu leżeć, nie ty. A życie tak się potoczyło…

Mówił długo, opowiadał nowinki, patrząc na portret, aż nogi całkowicie zdrętwiały. Co jakiś czas ciszę przerywało krakanie wron. I robiło się jeszcze smutniej, jeszcze bardziej niepokojąco.

— Pójdę już, Kasieńko. Włożyłem stare buty i przemoczyłem nogi. I choćby nikt mnie nie zbeszta. Przyjdę po Wielkanocy, gdy będzie sucho. Wtedy posprzątam grób, przyniosę nowe zdjęcie, takie samo. Za bardzo tu piękna jesteś. Wybacz mi wszystko. — Westchnął, przeszedł przez barierkę i nie oglądając się, ruszył w stronę wyjścia.

Na przystanku czekało już kilka osób. Gdy w końcu wsiadł do autobusu, niemal nie czuł palców u stóp.

Ledwo dotarł do domu. Od razu zdjął mokre buty i skarpetki, nastawił czajnik, a gdy zagotowała się woda, wypił dwie szklanki herbaty z miodem. Włożył suche wełniane skarpety, włączył telewizor i położył się na kanapie. Leciał jakiś film. Herbata rozleniwiła go i ciągnęła w stronę snu…

***

Ewa pojawiła się na ich budowie po technikum. Młoda, oczkowa, z piegami na nosie, a jej uśmiech był jak wiosenne słońce wychodzące zza chmur. Marek otwarcie się nią zachwycał. Miał żonę, syn w trzeciej klasie, a nie mógł oderwać wzroku od tej dziewczyny. I co miał zrobić, gdy ciągle mu się nawijała na oczy? Miał się odwracać?

Pewnego dnia, niedługo przed świętami, spotkali się na przystanku. Ewa otulała się kołnierzem płaszcza. W jej dużych oczach odbijały się światła latarni. Marek zerkał na nią ukradkiem. Gdy podjechał autobus, przepchnął innych i wszedł za nią, siadając obok.

— Cześć, Ewa. Do domu? — zapytał, by zacząć rozmowę.

— Tak. A ty?

— Ja też. — Marek zamilkł na chwilę. — Choinkę już ubraliście?

— Nie. Tata zawsze kupował żywą. Leżała na balkonie. A trzydziestego grudnia wszyscy razem ją ozdabialiśmy. I ten zapach w mieszkaniu! Od razu robiło się świątecznie.

— Ale dziś jest trzydziesty grudnia. Masz żywą choinkę na balkonie? — dopytał Marek.

Ewa roześmiała się dźwięcznie i wesoło. Marek wpatrywał się w nią z zachwytem.

— Rodzice daleko, a ja mam sztuczną. Jak wrócę, wyciągnę pudełko, złożę i ubiorę. Na pewno powieszę cukierki. Tak mama robiła. Potem wypiję herbatę i będę się nią zachwycać. — Znów się zaśmiała.

Marek wyraźnie sobie to wyobraził: pokój, choinkę, zaróżowioną Ewę sięgającą zPotem wrócił do pustego mieszkania, usiadł w fotelu i zrozumiał, iż największą karą nie jest samotność, ale świadomość, iż już nigdy nie będzie miał szansy naprawić tego, co zniszczył.

Idź do oryginalnego materiału