Gdybym tylko wiedział, iż tak się stanie…
Autobus podskakiwał na wybojach. Kierowca klął, omijając kałuże, czasem choćby wyjeżdżał na przeciwny pas. W środku było kilka ludzi—pora robocza przecież.
Wiesław patrzył przez okno na poczerniały, osiadły śnieg. Jeszcze trochę i zniknie całkiem, a lato tuż tuż. Na kolejnej dziurze autobus znów podskoczył, a kierowca przeklął soczyście.
— Tak to i bez kół można zostać.
Wreszcie przed nimi pojawił się płot cmentarny, za którym majaczyły rzędy nagrobków.
Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Wiesława ogarniało uczucie ciężkiej, nieuniknionej beznadziei i ulotności życia. Nie chciał myśleć, iż kiedyś i on znajdzie tu spokój. Przyjeżdżał nie z potrzeby serca, ale z obowiązku. Tak trzeba—odwiedzać groby bliskich w odpowiednie dni. Zawstydził się własnych myśli i głośno westchnął.
Autobus zatrzymał się przed bramą. Drzwi otwarły się z trzaskiem, pasażerowie wysiadali, przeciągając nogi. Ludzie od razu ruszyli w stronę sztucznych kwiatów ustawionych wzdłuż ogrodzenia. Wiesław też szedł powoli, wypatrując żywych kwiatów. Od jaskrawych, woskowanych płatków aż mrowiło w oczach. Na końcu zauważył kobietę, przed którą stało wiadro z czerwonymi goździkami.
Kupił cztery i wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w kałużach. Omijał je, ale pod zwałem śniegu też chlupała woda. Pożałował, iż założył stare zimowe buty.
Dotarł niemal do skraju lasu i skręcił w lewo. Grób żony znalazł od razu po krzyżu. *„Trzeba postawić nagrobek. A może poczekać? Syn później zrobi od razu dla nas obojga?”* Wokoło nie było już prowizorycznych krzyży. Spojrzał na rozciągające się przed nim miasto umarłych. Od jesieni, gdy tu ostatnio był, przybyło wiele nowych mogił.
Przekroczył niską barierkę i stanął w osiadłym śniegu, udeptując go. Poczuł, iż i tak przemókł.
— Witaj, Danuto.
Z wyblakłej fotografii w ramce uśmiechała się do niego żona. Lubił to zdjęcie. Zapamiętał ją właśnie taką, choć na fotografii miała zaledwie trzydzieści sześć lat.
Przypomniał sobie tamte urodziny. Rano pobiegł po kwiaty, a gdy wrócił, Danuta już była ubrana w nową sukienkę. Podarował jej złote kolczyki. Natychmiast włożyła je do uszu i uśmiechnęła się radośnie. Zdążył uwiecznić tę chwilę. Jakby to było wczoraj…
— Wszystkiego najlepszego. Dziś skończyłabyś pięćdziesiąt sześć lat. — Wiesław zastanawiał się, gdzie ustawić goździki.
Cały grób był usiany sztucznymi kwiatami wbitymi w ziemię. One nie zblakły, nie straciły koloru, jakby przyniesiono je wczoraj.
Wiesław pochylił się, wyciągnął spod śniegu żółte kwiatki przed samym krzyżem, wetknął je w śnieg u stóp mogiły. Na ich miejsce położył goździki. Ziemia była zmarznięta, łamliwymi łodygami nie dało się przebić, a śnieg i tak niedługo stopnieje—goździki i tak opadną. Wyglądały skromnie na tle krzykliwych sztucznych kwiatów. Ale przynajmniej żywe.
— Tęsknię za tobą. Ale nie mogę tu często przychodzić. Wybacz mi i nie gniewaj się. To ja powinienem tu leżeć, nie ty. A życie rozporządziło inaczej…
Mówił długo, opowiadał nowiny, patrząc na portret, aż nogi zupełnie zesztywniały. Ciszę raz po raz przerywało krakanie wron. I od tego robiło się jeszcze smutniej.
— Pójdę już, Danusiu. Włożyłem stare buty i przemokłem. I nie ma już choćby komu mnie zbesztać. Wrócę po Wielkanocy, gdy będzie sucho. Wtedy uporządkuję twój grób, przyniosę nowe zdjęcie—takie samo. Jesteś tu zbyt piękna. Wybacz mi wszystko. — Westchnął, przeszedł przez barierkę i, nie oglądając się, ruszył ku wyjściu.
Na przystanku czekało już kilka osób. Gdy w końcu wsiadł do autobusu, nie czuł już palców u nóg.
Ledwo dotarł do domu. Natychmiast zdjął mokre buty i skarpety, nastawił czajnik, a gdy zawrzała, wypił dwie szklanki herbaty z miodem. Włożył suche wełniane skarpety, włączył telewizor i położył się na kanapie. Leciał jakiś film. Herbata rozmarzyła go i ciągnęła ku snowi…
***
Marysia trafiła na ich budowę po technikum. Młoda, o szerokich oczach, z piegami na nosie i uśmiechem, jakby wiosenne słońce przebiło się przez chmury. Wiesław przyglądał się jej bez skrępowania. Miał żonę, syna w trzeciej klasie, a jednak nie mógł oderwać od niej wzroku. I co miał zrobić, gdy wciąż wpadała mu w oczy? Nie mógł przecież odwrócić głowy.
Pewnego dnia, niedługo przed Sylwestrem, spotkali się na przystanku. Marysia otulała się w kołnierz płaszcza. W jej dużych oczach odbijały się światła latarni. Wiesław zerkał na nią ukradkiem. Gdy podjechał autobus, przepchnął się za nią i usiadł obok.
— Witaj, Marysiu. Do domu? — zapytał, by zacząć rozmowę.
— Tak. A pan?
— Ja też. — Chwilę milczał. — Choinkę już ubraliście?
— Nie. Tata zawsze kupował żywą. Leżała na balkonie. A trzydziestego grudnia ubieraliśmy ją razem. I jaki zapach wtedy w mieszkaniu! Od razu robiło się świątecznie.
— Ale dziś jest trzydziesty grudnia. Masz żywą choinkę na balkonie? — dopytywał Wiesław.
Marysia roześmiała się dźwięcznie. Wiesław nie mógł się napatrzeć.
— Rodzice daleko, a ja mam sztuczną. Jak wrócę, wyjmę z pudełka, złożę i ubiorę. Na pewno zawieszę cukierki. Tak robiła mama. Potem wypiję herbatę i będę się nią zachwycać. — Znów się zaśmiała.
Wiesław wyraźnie widział jej pokój, choinkę, zaróżowioną Marysię sięgającą po bombkę ku najwyższej gałęzi… a w kuchni cichy szum czajnika…
— A mogę do ciebie wpaść? W gości? — wyrwało mu się niespodziewanie.
— Po co? — zmiesza— Może choć na chwilę zapomnimy, iż jesteśmy sami — szepnęła Marysia, a Wiesław poczuł, iż po raz pierwszy od lat ktoś naprawdę go widzi.