Gdybym tylko wiedział, co nas czeka…

newsempire24.com 1 tydzień temu

Gdybym tylko wiedział, iż tak to się skończy…

Autobus podskakiwał na wybojach. Kierowca klął siarczyście, omijając kałuże, czasem choćby wyjeżdżając na przeciwny pas. Ludzi w środku było niewielu — w końcu dzień roboczy.

Marek wpatrywał się w okno, obserwując szarą, osiadłą breję. Jeszcze chwila i stopnieje zupełnie, a potem lato tuż-tuż. Kolejna dziura w asfalcie, autobus znów podskoczył, a kierowca splunął przez zęby:

— Tak się można i bez kół zostać.

W końcu przed nimi ukazał się cmentarny płot, za którym majaczyły rzędy nagrobków.

Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Marka ogarniało przytłaczające poczucie nieuchronności i ulotności życia. Nie chciał myśleć, iż i on kiedyś spocznie w takim miejscu. Przyjeżdżał nie z potrzeby serca, ale z obowiązku. Tak wypada — odwiedzać groby bliskich w odpowiednie dni. Zawstydził się własnych myśli i głośno westchnął.

Autobus zatrzymał się przed bramą. Drzwi rozwarły się z łoskotem, pasażerowie wysypali się na zewnątrz, rozciągając zdrętwiałe nogi. Ludzie od razu skierowali się ku straganom z plastikowymi kwiatami ustawionym wzdłuż ogrodzenia. Marek też powłóczył się w ich stronę, wypatrując żywych roślin. Od jaskrawych, woskowanych płatków aż oczy bolały. Na końcu zauważył kobietę z wiadrem czerwonych goździków.

Kupił cztery sztuki i wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w kałużach. Próbował je omijać, ale choćby pod rozmiękłym śniegiem przy krawężnikach chlupotała woda. Z opóźnieniem pożałował, iż założył stare zimowe buty.

Dotarł niemal do skraju lasu i skręcił w lewo. Grób żony znalazł od razu po krzyżu. „Trzeba by postawić nagrobek. A może poczekać? Syn zrobi od razu dla nas dwojga?” Wokół nie było już żadnych tymczasowych krzyży. Rozejrzał się po rozciągającym się przed nim „mieście umarłych”. Sporo nowych grobów przybyło od jego ostatniej wizyty jesienią.

Przestąpił niskie ogrodzenie i stanął w miękkim śniegu, udeptując go mocniej. Poczuł, iż jednak przemókł.

— Cześć, Grażynko.

Z wyblakłej fotografii w ramce u stóp krzyża uśmiechała się do niego żona. Uwielbiał to zdjęcie. Zapamiętał ją właśnie taką, choć tutaj miała zaledwie trzydzieści sześć lat.

Przypomniał sobie tą rocznicę. Rano pobiegł po kwiaty, a gdy wrócił, Grażyna już wstała, ubrana w nową sukienkę. Podarował jej złote kolczyki. Natychmiast włożyła je do uszu i z euforią się uśmiechała. Zdążył uwiecznić ten moment na zdjęciu. Jakby to było wczoraj…

— Wszystkiego najlepszego. Dziś skończyłabyś pięćdziesiąt sześć lat. — Marek zastanawiał się, gdzie umieścić goździki.

Cały grób był już zasypany sztucznymi kwiatami wetkniętymi w ziemię. One nie blakły, nie traciły koloru, jakby ktoś przyniósł je dopiero co.

Marek pochylił się, wyciągnął spod śniegu jeden żółty kwiatek tuż przed krzyżem, wetknął go z powrotem u stóp mogiły. Na jego miejsce położył goździki. Ziemia była zmarznięta, łodygi kruche — nie dało się ich wbić. A śnieg i tak stopnieje, kwiaty i tak opadną. Wyglądały skromnie na tle krzykliwych plastikowych bukietów. Ale przynajmniej były prawdziwe.

— Tęsknię za tobą. Ale nie mogę tu często przychodzić. Wybacz i nie gniewaj się. To ja zasłużyłem, by tu leżeć, nie ty. Ale życie postanowiło inaczej…

Mówił długo, dzielił się nowinami, wpatrując się w portret, aż nogi zupełnie zdrętwiały z zimna. Ciszę raz po raz przerywało krakanie wron. I od tego robiło się jeszcze smutniej.

— Pójdę już, Grażynko. Włożyłem stare buty i przemókłem. A choćby nie ma kto mnie zrugać. Przyjdę po Wielkanocy, jak już wyschnie. Wtedy posprzątam grób, przyniosę nowe zdjęcie — takie samo. Za bardzo tu pięknie wyglądasz. Wybacz mi wszystko. — Westchnął, przestąpił ogrodzenie i nie oglądając się, ruszył w stronę wyjścia.

Na przystanku czekało już kilka osób. Gdy w końcu wsiadł do autobusu, prawie nie czuł palców u nóg.

Do domu ledwo dowlókł się. Zdjął mokre buty i skarpety, zagotował wodę na herbatę, a gdy się przegotowała, wypił dwa kubki z miodem. Założył suche wełniane skarpetki, włączył telewizor i położył się na kanapie. Leciał jakiś film. Herbata rozleniwiła go i zaczął przysypiać…

***

Kasia przyszła na ich budowę po technikum. Młoda, wielkooka, z piegami na nosie i uśmiechem, który rozjaśniał wszystko jak wiosenne słońce. Marek nie mógł oderwać od niej wzroku. Miał żonę, syna w trzeciej klasie, a ta dziewczyna hipnotyzowała go zupełnie. I co miał zrobić, skąd wciąż mu się nawijała przed oczy? Odwracać głowę?

Pewnego dnia, niedługo przed świętami, spotkali się na przystanku. Kasia otulała się kołnierzem płaszcza. W jej dużych oczach odbijały się światła latarni. Marek zerkał na nią ukradkiem. Gdy nadjechał autobus, przepchnął się za nią do środka i usiadł obok.

— Cześć, Kasia. Do domu? — zagaił, by zacząć rozmowę.

— Tak. A ty?

— Ja też. — Marek chwilę milczał. — Choinkę już macie?

— Nie. Tata zawsze kupował żywą. Leżała na balkonie. A trzydziestego grudnia ubieraliśmy ją razem. I ten zapach w mieszkaniu! Od razu robiło się świątecznie.

— Ale dziś jest trzydziesty grudnia. Masz żywą choinkę na balkonie? — spytał Marek.

Kasia roześmiała się dźwięcznie. Marek po prostu się w niej zakochał.

— Rodzice daleko, a ja mam sztuczną. Jak wrócę, wyciągnę z pudła, postawię i ubiorę. Koniecznie zawieszę cukierki — tak jak mama. Potem napiję się herbaty i będę się gapić. — Znów się zaśmiała.

Marek wyraźnie to sobie wyobraził — pokój, błyszczącą choinkę, rozpromienioną Kasię się”W końcu zrozumiał, iż jedyne, co mu zostało, to cisza pustego mieszkania i wspomnienia, których nigdy nie da się wymazać.”

Idź do oryginalnego materiału