Gdybym tylko wiedział, co mnie czeka…

polregion.pl 13 godzin temu

Gdybym tylko wiedział, iż tak się stanie…

Autobus podskakiwał na wybojach. Kierowca klął, omijając kałuże, czasem choćby wyjeżdżał na przeciwny pas. W środku było pusto – zwykły dzień pracy.

Henryk wpatrywał się w okno, w poczerniały, osiadły śnieg. Jeszcze trochę i stopnieje, a potem już tylko krok do lata. Na kolejnej dziurze autobus znów podskoczył, a kierowca splunął przez zęby.

— Tak to i bez kół można zostać.

Wreszcie przed nimi pojawił się cmentarny płot, za którym ciemniały rzędy nagrobków.

Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Henryka ogarniało uczucie ciężkiej, nieuchronnej beznadziei i ulotności życia. Myśl, iż kiedyś i on spocznie w takim miejscu, przerażała go. Nie przychodził tu z potrzeby serca, tylko z obowiązku. Tak trzeba – odwiedzać groby bliskich w odpowiednie dni. Zawstydził się własnych myśli i głośno westchnął.

Autobus zatrzymał się przed bramą. Drzwi rozwarły się z trzaskiem, pasażerowie wysiedli, przeciągając zdrętwiałe nogi. Ludzie od razu skierowali się ku straganom z plastikowymi kwiatami ustawionym wzdłuż ogrodzenia. Henryk też powlókł się tam wolno, wypatrując żywych kwiatów. Ostre, sztuczne kolory raziły w oczy. Na końcu zauważył kobietę, przed którą stało wiadro z czerwonymi goździkami.

Kupił cztery i wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w błocie. Omijał kałuże, ale i tak pod zwałem śniegu czuło się wilgoć. Pożałował, iż założył stare, zimowe buty.

Dotarł prawie do skraju lasu i skręcił w lewo. Grób żony znalazł od razu po krzyżu. *„Trzeba postawić pomnik. Ale może poczekać? Syn potem zrobi od razu dla nas obojga?”* Tymczasowych krzyży wokół już nie było. Rozejrzał się po rozciągającym się przed nim mieście umarłych. Mnóstwo nowych mogił przybyło od jesieni, kiedy był tu ostatni raz.

Przestąpił niskie ogrodzenie i stanął w rozmiękłym śniegu, udeptując go nogami. Poczuł, iż mimo wszystko przemoczył stopy.

— Cześć, Marysiu.

Z wyblakłej fotografii w ramce, stojącej przy krzyżu, uśmiechała się do niego żona. Lubił to zdjęcie. Zapamiętał ją właśnie taką, chociaż tutaj miała zaledwie trzydzieści sześć lat.

Przypomniał sobie tamte urodziny. Rano pobiegł po kwiaty, a gdy wrócił, Marysia już wstała, ubrana w nową sukienkę. Podarował jej złote kolczyki. Natychmiast włożyła je do uszu i rozpromieniła się. Udało mu się zrobić zdjęcie w tej chwili. Jakby to było wczoraj…

— Wszystkiego najlepszego. Dziś skończyłabyś pięćdziesiąt sześć lat. — Henryk zastanawiał się, gdzie umieścić goździki.

Cały grób był zasypany sztucznymi kwiatami, wbitymi w ziemię. One nie zbladły, nie zwiędły, jakby przyniesiono je dopiero wczoraj.

Henryk schylił się, wyciągnął spod śniegu gałązkę żółtych kwiatów tuż przed krzyżem, wetknął je w śnieg u stóp mogiły. Na ich miejsce położył goździki. Ziemia była zmarznięta, łodygi kruche – nie dało się ich wbić. I tak spadną, gdy śnieg stopnieje. Wyglądały skromnie na tle jaskrawych, plastikowych pąków. Ale przynajmniej były żywe.

— Tęsknię. Ale nie mogę tu przychodzić często. Wybacz i nie gniewaj się. To ja powinienem tu leżeć, nie ty. A życie rozporządziło się inaczej…

Mówił długo, dzielił się nowinami, patrząc na jej portret, aż stopy zupełnie zdrętwiały. Od czasu do czasu ciszę przerywało krakanie wron. I robiło się jeszcze bardziej nieswojo.

— Już pójdę, Maryś. Założyłem stare buty i przemokłem. A teraz nie ma choćby kto mi nawymyślać. Wrócę po Wielkanocy, jak już będzie sucho. Wtedy posprzątam grób, przyniosę nowe zdjęcie, takie samo. Jesteś tu zbyt piękna. Wybacz mi wszystko. — Westchnął, przeszedł przez ogrodzenie i nie oglądając się, ruszył w stronę wyjścia.

Na przystanku czekało już kilka osób. Gdy w końcu wsiadł do autobusu, niemal nie czuł palców u nóg.

Ledwo dowlókł się do domu. Natychmiast zdjął mokre buty i skarpety, zagotował czajnik i wypił dwie szklanki herbaty z miodem. Włożył suche, wełniane skarpety, włączył telewizor i położył się na kanapie. Leciał jakiś film. Herbata rozleniwiła go i ciągnęła w sen…

***

Kasia trafiła na ich budowę po technikum. Młoda, błysk w oku, piegi na nosie, a uśmiech jak wiosenne słońce po deszczu. Henryk patrzył na nią z podziwem. Miał żonę, syna w trzeciej klasie, a jednak nie mógł oderwać od niej wzroku. I co miał zrobić, gdy wciąż wpadała mu w oczy? Nie mógł przecież udawać, iż jej nie widzi.

Pewnego dnia, niedługo przed świętami, spotkali się na przystanku. Kasia otulała się kołnierzem płaszcza. W jej dużych oczach odbijały się światła latarni. Henryk zerkał na nią ukradkiem. Gdy podjechał autobus, przepchnął się za nią i usiadł obok.

— Cześć, Kasia. Do domu? — zapytał, by nawiązać rozmowę.

— Tak. A ty?

— Ja też. — Zamilkł na chwilę. — Choinkę już macie?

— Nie. Tata zawsze kupował żywą. Leżała na balkonie. A trzydziestego grudnia ubieraliśmy ją razem. I jaki w domu był zapach! Od razu robiło się świątecznie.

— Przecież dziś jest trzydziesty grudnia. Masz żywą choinkę na balkonie? — dopytywał Henryk.

Kasia roześmiała się dźwięcznie. Henryk nie mógł się napatrzeć.

— Rodzice są daleko, a ja mam sztuczną. Jak wrócę, wyjmę z pudełka, złożę i ubiorę. Na pewno powieszę cukierki. Tak robiła mama. Potem będę pić herbatę i podziwiać. — Znowu się zaśmiała.

Henryk wyraźnie widział ten pokój, choinkę, Kasię sięgającą po bombkę, a w kuchni – bulgoczący czajnik…

— Mogę do ciebie wpaść? W gości? — spytał nagle, sam zaskoczony własną śmiałością.

—Henryk zamknął oczy, a gdy znów je otworzył, zrozumiał, iż życie, które oglądał we śnie, było tylko ostrzeżeniem – i teraz, gdy dawna Marysia patrzyła na niego z fotografii, a Kasia pozostawała już tylko dawnym wspomnieniem, postanowił, iż tym razem pójdzie prosto, bez odwracania się za siebie.

Idź do oryginalnego materiału