Gdybym tylko wiedział, iż tak się stanie…
Autobus podskakiwał na wybojach. Kierowca klął, omijając kałuże, czasem choćby wyjeżdżał na przeciwny pas. W środku było pusto – zwykły dzień pracy.
Henryk wpatrywał się w okno, w poczerniały, osiadły śnieg. Jeszcze trochę i stopnieje, a potem już tylko krok do lata. Na kolejnej dziurze autobus znów podskoczył, a kierowca splunął przez zęby.
— Tak to i bez kół można zostać.
Wreszcie przed nimi pojawił się cmentarny płot, za którym ciemniały rzędy nagrobków.
Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Henryka ogarniało uczucie ciężkiej, nieuchronnej beznadziei i ulotności życia. Myśl, iż kiedyś i on spocznie w takim miejscu, przerażała go. Nie przychodził tu z potrzeby serca, tylko z obowiązku. Tak trzeba – odwiedzać groby bliskich w odpowiednie dni. Zawstydził się własnych myśli i głośno westchnął.
Autobus zatrzymał się przed bramą. Drzwi rozwarły się z trzaskiem, pasażerowie wysiedli, przeciągając zdrętwiałe nogi. Ludzie od razu skierowali się ku straganom z plastikowymi kwiatami ustawionym wzdłuż ogrodzenia. Henryk też powlókł się tam wolno, wypatrując żywych kwiatów. Ostre, sztuczne kolory raziły w oczy. Na końcu zauważył kobietę, przed którą stało wiadro z czerwonymi goździkami.
Kupił cztery i wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w błocie. Omijał kałuże, ale i tak pod zwałem śniegu czuło się wilgoć. Pożałował, iż założył stare, zimowe buty.
Dotarł prawie do skraju lasu i skręcił w lewo. Grób żony znalazł od razu po krzyżu. *„Trzeba postawić pomnik. Ale może poczekać? Syn potem zrobi od razu dla nas obojga?”* Tymczasowych krzyży wokół już nie było. Rozejrzał się po rozciągającym się przed nim mieście umarłych. Mnóstwo nowych mogił przybyło od jesieni, kiedy był tu ostatni raz.
Przestąpił niskie ogrodzenie i stanął w rozmiękłym śniegu, udeptując go nogami. Poczuł, iż mimo wszystko przemoczył stopy.
— Cześć, Marysiu.
Z wyblakłej fotografii w ramce, stojącej przy krzyżu, uśmiechała się do niego żona. Lubił to zdjęcie. Zapamiętał ją właśnie taką, chociaż tutaj miała zaledwie trzydzieści sześć lat.
Przypomniał sobie tamte urodziny. Rano pobiegł po kwiaty, a gdy wrócił, Marysia już wstała, ubrana w nową sukienkę. Podarował jej złote kolczyki. Natychmiast włożyła je do uszu i rozpromieniła się. Udało mu się zrobić zdjęcie w tej chwili. Jakby to było wczoraj…
— Wszystkiego najlepszego. Dziś skończyłabyś pięćdziesiąt sześć lat. — Henryk zastanawiał się, gdzie umieścić goździki.
Cały grób był zasypany sztucznymi kwiatami, wbitymi w ziemię. One nie zbladły, nie zwiędły, jakby przyniesiono je dopiero wczoraj.
Henryk schylił się, wyciągnął spod śniegu gałązkę żółtych kwiatów tuż przed krzyżem, wetknął je w śnieg u stóp mogiły. Na ich miejsce położył goździki. Ziemia była zmarznięta, łodygi kruche – nie dało się ich wbić. I tak spadną, gdy śnieg stopnieje. Wyglądały skromnie na tle jaskrawych, plastikowych pąków. Ale przynajmniej były żywe.
— Tęsknię. Ale nie mogę tu przychodzić często. Wybacz i nie gniewaj się. To ja powinienem tu leżeć, nie ty. A życie rozporządziło się inaczej…
Mówił długo, dzielił się nowinami, patrząc na jej portret, aż stopy zupełnie zdrętwiały. Od czasu do czasu ciszę przerywało krakanie wron. I robiło się jeszcze bardziej nieswojo.
— Już pójdę, Maryś. Założyłem stare buty i przemokłem. A teraz nie ma choćby kto mi nawymyślać. Wrócę po Wielkanocy, jak już będzie sucho. Wtedy posprzątam grób, przyniosę nowe zdjęcie, takie samo. Jesteś tu zbyt piękna. Wybacz mi wszystko. — Westchnął, przeszedł przez ogrodzenie i nie oglądając się, ruszył w stronę wyjścia.
Na przystanku czekało już kilka osób. Gdy w końcu wsiadł do autobusu, niemal nie czuł palców u nóg.
Ledwo dowlókł się do domu. Natychmiast zdjął mokre buty i skarpety, zagotował czajnik i wypił dwie szklanki herbaty z miodem. Włożył suche, wełniane skarpety, włączył telewizor i położył się na kanapie. Leciał jakiś film. Herbata rozleniwiła go i ciągnęła w sen…
***
Kasia trafiła na ich budowę po technikum. Młoda, błysk w oku, piegi na nosie, a uśmiech jak wiosenne słońce po deszczu. Henryk patrzył na nią z podziwem. Miał żonę, syna w trzeciej klasie, a jednak nie mógł oderwać od niej wzroku. I co miał zrobić, gdy wciąż wpadała mu w oczy? Nie mógł przecież udawać, iż jej nie widzi.
Pewnego dnia, niedługo przed świętami, spotkali się na przystanku. Kasia otulała się kołnierzem płaszcza. W jej dużych oczach odbijały się światła latarni. Henryk zerkał na nią ukradkiem. Gdy podjechał autobus, przepchnął się za nią i usiadł obok.
— Cześć, Kasia. Do domu? — zapytał, by nawiązać rozmowę.
— Tak. A ty?
— Ja też. — Zamilkł na chwilę. — Choinkę już macie?
— Nie. Tata zawsze kupował żywą. Leżała na balkonie. A trzydziestego grudnia ubieraliśmy ją razem. I jaki w domu był zapach! Od razu robiło się świątecznie.
— Przecież dziś jest trzydziesty grudnia. Masz żywą choinkę na balkonie? — dopytywał Henryk.
Kasia roześmiała się dźwięcznie. Henryk nie mógł się napatrzeć.
— Rodzice są daleko, a ja mam sztuczną. Jak wrócę, wyjmę z pudełka, złożę i ubiorę. Na pewno powieszę cukierki. Tak robiła mama. Potem będę pić herbatę i podziwiać. — Znowu się zaśmiała.
Henryk wyraźnie widział ten pokój, choinkę, Kasię sięgającą po bombkę, a w kuchni – bulgoczący czajnik…
— Mogę do ciebie wpaść? W gości? — spytał nagle, sam zaskoczony własną śmiałością.
—Henryk zamknął oczy, a gdy znów je otworzył, zrozumiał, iż życie, które oglądał we śnie, było tylko ostrzeżeniem – i teraz, gdy dawna Marysia patrzyła na niego z fotografii, a Kasia pozostawała już tylko dawnym wspomnieniem, postanowił, iż tym razem pójdzie prosto, bez odwracania się za siebie.