Autobus podskakiwał na dziurach. Kierowca klął, omijając kałuże, czasem choćby wyjeżdżał na przeciwny pas. Ludzi w autobusie było niewielu, w końcu to dzień roboczy.
Wojciech patrzył przez okno na zszarzały, osiadły śnieg. Jeszcze chwila i całkiem stopnieje, a lato będzie tuż za rogiem. Na kolejnej dziurze autobus znów podskoczył, a kierowca ponownie zaklął soczyście.
— Tak to i kół nie starczy.
Wreszcie przed nimi pojawił się cmentarny płot, za którym majaczyły rzędy nagrobków.
Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Wojciech czuł ciężar nieuniknionej beznadziei i ulotności życia. Myśl, iż i on kiedyś znajdzie tu spokój, była nie do zniesienia. Przyjeżdżał nie z potrzeby serca, ale z obowiązku. Tak wypada — odwiedzać groby bliskich w ważne daty. Zawstydził się własnych myśli i ciężko westchnął.
Autobus zatrzymał się przed bramami cmentarza. Drzwi otworzyły się z hałasem, a pasażerowie zaczęli wysiadać, przeciągając nogi. Ludzie od razu skierowali się ku sztucznym kwiatom ustawionym wzdłuż ogrodzenia. Wojciech też powoli ruszył, wypatrując żywych kwiatów. Od kolorowych, woskowanych płatków aż oczy bolały. Na końcu zobaczył kobietę, przed którą stało wiadro z czerwonymi goździkami.
Kupił cztery, po czym wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w kałużach. Starał się je omijać, ale pod zbitą warstwą śniegu też chlupotała woda. Pożałował, iż założył stare zimowe buty.
Doszedł niemal do skraju lasu i skręcił w lewo. Grób żony znalazł od razu po krzyżu. „Czas postawić nagrobek. Ale może poczekać? Syn zrobi potem od razu dla nas obojga?” Wokół nie było już tymczasowych krzyży. Spojrzał na rozciągające się przed nim miasto umarłych. Od jego ostatniej wizyty jesienią przybyło tu wiele nowych mogił.
Przestąpił niskie ogrodzenie i stanął w śnieg, ugniatając go butami. Poczuł, iż i tak przemoczył stopy.
— Witaj, Aniu.
Z wyblakłej fotografii w ramce, stojącej przy krzyżu, uśmiechała się do niego żona. Uwielbiał to zdjęcie. Taką ją z— Tak bardzo pragnąłem cię zatrzymać, ale życie nauczyło mnie, iż czasem trzeba po prostu odpuścić.