Gdybym tylko przewidział przyszłość…

polregion.pl 1 miesiąc temu

Gdyby tylko wiedzieć, iż tak będzie…

Autobus podskakiwał na wybojach. Kierowca klął, omijając kałuże, czasem wręcz wyjeżdżając na przeciwny pas. Ludzi w środku było niewielu, dzień roboczy.

Kazimierz patrzył przez okno na sczerniały, osiadły śnieg. Jeszcze chwila i zniknie całkiem, a potem lato tuż-tuż. Na kolejnej dziurze autobus znów podskoczył, a kierowca soczyście zaklął.

– Jeszcze nam koła odpadną.

Wreszcie przed nimi pojawił się cmentarny mur, za którym ciemniały rzędy nagrobków.

Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Kazimierz czuł ciężar nieuchronności i ulotności życia. Myśl, iż kiedyś i on tu spocznie, była nie do zniesienia. Przychodził nie z potrzeby serca, ale z obowiązku. Tak trzeba – odwiedzać groby bliskich w wyznaczone dni. Zawstydził się własnych myśli i głośno westchnął.

Autobus zatrzymał się przed bramą. Drzwi otwarły się z łoskotem, pasażerowie wysiedli, przeciągając nogi. Ludzie od razu skierowali się ku stoiskom ze sztucznymi kwiatami ustawionym wzdłuż ogrodzenia. Kazimierz też powoli szedł, wypatrując żywych kwiatów. Od jaskrawych, woskowanych płatków aż mrowiło w oczach. Na końcu zobaczył kobietę z wiadrem czerwonych goździków.

Kupił cztery, po czym wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w kałużach. Omijał je, ale i pod rozmiękłym śniegiem chlupała woda. Z żalem pomyślał o starych zimowych butach.

Dotarł niemal do skraju lasu i skręcił w lewo. Grób żony odnalazł od razu po krzyżu. „Trzeba postawić nagrobek. A może zaczekać? Syn później zrobi od razu dla nas obojga?” Wokół nie było już tymczasowych krzyży. Rozejrzał się po rozległym mieście umarłych. Wiele nowych grobów przybyło od jesieni, gdy był tu ostatni raz.

Przystanął przy niskim ogrodzeniu, depcząc śnieg, by go ubić. Czuł, iż buty i tak przemokły.

– Witaj, Lidko.

Z wyblakłej fotografi i w ramce uśmiechała się do niego żona. Kochał to zdjęcie. Zapamiętał ją taką, choć miała tu zaledwie trzydzieści sześć lat.

Przypomniał sobie tamte urodziny. Wrócił z kwiatami, a Lidka już była ubrana w nową sukienkę. Podarował jej złote kolczyki. Włożyła je od razu, promiennie się uśmiechając. Zdążył uwiecznić tę chwilę. Jakby to było wczoraj…

– Wszystkiego najlepszego. Dziń miałabyś pięćdziesiąt sześć lat. – Kazimierz zastanawiał się, gdzie ułożyć goździki.

Cały grób pokryty był sztucznymi kwiatami wbitymi w ziemię. One nie wyblakły, nie zwiędły, jakby wczoraj je tu przyniesiono.

Kazimierz pochylił się, wyciągnął spod śniegu żółte kwiaty przed krzyżem i wbił je w śnieg u stóp mogiły. Na ich miejsce położył goździki. Ziemia była zmrożona, kruche łodyżki nie przebiją się, a śnieg niedługo stopnieje – goździki i tak opadną. Wyglądały skromnie na tle krzykliwych sztucznych bukietów. Ale żywe.

– Tęsknię. Ale nie mogę tu często przychodzić. Wybacz i nie gniewaj się. To ja powinienem tu leżeć, nie ty. A życie rozporządziło inaczej…

Mówił długo, dzielił się nowinami, patrząc na fotografię, aż nogi zdrętwiały z zimna. Ciszę raz po raz przerywało krakanie wron. Człowiekowi robiło się od tego jeszcze ciężej na sercu.

– Już pójdę, Lidziu. Włożyłem stare buty i przemokłem. I choćby nikt mnie nie połaje. Wrócę po Wielkanocy, jak już będzie sucho. Wtedy uporządkuję grób, przyniosę nowe zdjęcie, takie samo. Jakaś ty tu piękna. Przepraszam cię za wszystko. – Westchnął, przeszedł przez ogrodzenie i bez oglądania się ruszył ku wyjściu.

Na przystanku czekało już kilka osób. Gdy wsiadł do autobusu, ledwo czuł palce u nóg.

Do domu dotarł z trudem. Zdjął mokre buty i skarpety, nastawił czajnik, a gdy zagotowała się woda, wypił dwie szklanki herbaty z miodem. Włożył suche wełniane skarpety, włączył telewizor i położył się na kanapie. Leciał jakiś film. Od herbaty zrobił się senny…

***

Marysia pojawiła się na ich budowie po technikum. Młoda, oczytana, z piegami na nosie i uśmiechem jak wiosenne słońce. Kazimierz nie mógł oderwać od niej wzroku. Miał żonę, syna w trzeciej klasie, a tu – oczy same się do niej zwracały. I co miał robić, gdy ciągle się na nią natykał? Nie odwracać głowy?

Pewnego dnia, niedługo przed Świętami, spotkali się na przystanku. Marysia otulała się w kołnierz płaszcza. W dużych oczach odbijały się światła latarni. Kazimierz zerkał na nią ukradkiem. Gdy autobus podjechał, przepchnął się przez tłum i wsiadł za nią, siadając obok.

– Witaj, Marysiu. Do domu? – zapytał, by zacząć rozmowę.

– Tak. A pan?

– Ja też. – Chwilę milczał. – Choinkę już ubraliście?

– Nie. Tata zawsze kupował żywą. Leżała na balkonie. A trzydziestego grudnia ubieraliśmy ją razem. I ten zapach w domu! Od razu czuło się święta.

– A dziś przecież trzydziesty grudnia. Macie żywą choinkę?

Marysia roześmiała się dźwięcznie. Kazimierz nie mógł się napatrzeć.

– Rodzice daleko, a ja mam sztuczną. Zaraz wrócę, wyjmę z pudła, postawię i ubiorę. Koniecznie powieszę cukierki. Tak mama robiła. Potem napiję się herbaty i będę podziwiać. – Znów się zaśmiała.

Kazimierz wyobraził ją sobie – rumianą, siegającą ręką z bombką ku czubkowi choinki… A w kuchni bulgoczący czajnik…

– Mogę do ciebie wpaść? W gości? – wyrwało mu się nieoczekiwanie.

– Po co? – zmieszała się.

– Pomogę ci ubrać choinkę. Potem napijemy się herbaty. – Sam zdziwił się własnej śmiałości. Co ona teraz o nim pomyśli? Dodał szybko:

– Tak opowiadałaś o herbacie, choince… Wiesz, u mnie żona z synem ubrali ją dwa tygodnie temuI nigdy więcej nie spotkał Marysi, ale czasem, patrząc w niebo, przypominał sobie jej śmiech i wiedział, iż niektóre błędy nie dają się naprawić, a jedyne, co pozostaje, to żyć z ich ciężarem.

Idź do oryginalnego materiału