Gdybym tylko wiedział, iż tak się stanie…
Autobus podskakiwał na wybojach. Kierowca klął, omijając kałuże, czasem choćby wyjeżdżając na przeciwny pas. Ludzi w środku było niewielu – dzień roboczy przecież.
Stanisław wpatrywał się w okno, na oszroniały, zszarzały śnieg. Jeszcze trochę, a stopnieje całkiem, a potem już tylko krok do lata. Na kolejnej nierówności autobus znów podskoczył, a kierowca głośno zaklął.
— Tak to można i bez kół zostać.
Wreszcie przed nimi ukazał się cmentarny płot, za którym ciemniały rzędy nagrobków.
Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, Stanisław czuł ciężar nieuniknionej beznadziei i ulotności życia. Myśl, iż kiedyś i on znajdzie tu spokój, była nie do zniesienia. Przyjeżdżał nie z potrzeby serca, ale z obowiązku. Tak trzeba – odwiedzać groby bliskich w określone dni. Zawstydził się własnych myśli i głośno westchnął.
Autobus zatrzymał się przed bramą. Drzwi otworzyły się z hukiem, pasażerowie wysiedli, przeciągając nogi. Ludzie od razu skierowali się do straganów z sztucznymi kwiatami ustawionymi wzdłuż ogrodzenia. Stanisław też powoli ruszył między nimi, wypatrując żywych kwiatów. Oczy bolały go od jaskrawych, woskowanych płatków. Na końcu zauważył kobietę z wiadrem czerwonych goździków.
Kupił cztery i wszedł na cmentarz. Ścieżki tonęły w błocie. Chciał je omijać, ale pod zwałem śniegu również chlupotała woda. Pożałował, iż założył stare zimowe buty.
Dotarł prawie do granicy z lasem i skręcił w lewo. Grób żony znalazł od razu po krzyżu. „Trzeba postawić nagrobek. A może poczekać? Syn później od razu zrobi dla nas obojga?” Wokół już nie było tymczasowych krzyży. Rozejrzał się po rozciągającym się przed nim mieście umarłych. Od jesieni przybyło wiele nowych mogił.
Przekroczył niskie ogrodzenie i stanął w rozmiękłym śniegu, udeptując go stopami. Poczuł, iż i tak przemókł.
— Cześć, Halinko.
Z wyblakłej fotografii w ramce przy krzyżu uśmiechała się do niego żona. Kochał to zdjęcie. Zapamiętał ją właśnie taką, choć tu miała tylko trzydzieści sześć lat.
Przypomniał sobie tamte urodziny. Rano pobiegł po kwiaty, a gdy wrócił, Halinka już wstała, ubrana w nową sukienkę. Podarował jej złote kolczyki. Natychmiast włożyła je do uszu i uśmiechnęła się radośnie. Zdążył wtedy zrobić zdjęcie. Jakby to było wczoraj…
— Wszystkiego najlepszego. Dziś skończyłabyś pięćdziesiąt sześć lat. — Stanisław zastanawiał się, gdzie położyć goździki.
Cały grób był zasypany sztucznymi kwiatami wbitymi w ziemię. One nie blakły, nie traciły koloru, jakby ktoś przyniósł je dopiero wczoraj.
Stanisław pochylił się, wyciągnął spod śniegu jedną gałązkę żółtych kwiatów tuż przed krzyżem, wetknął ją w śnieg u stóp mogiły. Na jej miejsce położył goździki. Ziemia była zmarznięta, łodygi zbyt kruche, by je przebić, a śnieg i tak stopnieje – kwiaty i tak opadną. Wyglądały skromnie wśród krzykliwych, sztucznych bukietów. Ale przynajmniej były prawdziwe.
— Tęsknię za tobą. Ale nie mogę tu często przychodzić. Wybacz i nie gniewaj się. To ja powinienem tu leżeć, nie ty. A życie tak się ułożyło…
Mówił długo, dzielił się nowinkami, patrząc na portret, aż nogi zupełnie zdrętwiały. Ciszę raz po raz przerywało krakanie wron. Tylko to potęgowało niepokój i smutek.
— Idę już, Halinko. Włożyłem stare buty i przemokłem. I nie ma choćby kto mnie połajać. Przyjdę po Wielkanocy, jak będzie sucho. Wtedy posprzątam grób, przyniosę nowe zdjęcie, takie samo. Jesteś tu tak piękna… Wybacz mi wszystko. — Westchnął, przekroczył ogrodzenie i bez oglądania się poszedł w stronę wyjścia.
Na przystanku czekało już kilku ludzi. Gdy w końcu wszedł do autobusu, niemal nie czuł palców u nóg.
Ledwo dotarł do domu. Natychmiast zdjął mokre buty i skarpety, zagotował wodę na herbatę. Wypił dwa kubki z miodem. Założył suche wełniane skarpety, włączył telewizor i położył się na kanapie. Leciał jakiś film. Po herbacie ogarnęła go senność…
***
Joasia przyszła do nich na budowę po technikum. Młoda, z dużymi oczami, piegami na nosie i uśmiechem jak wiosenne słońce. Stanisław nie krył podziwu. Miał żonę, syna w trzeciej klasie, a jednak nie mógł oderwać od niej wzroku. I co miał zrobić, gdy ciągle ją spotykał? Nie mógł przecież odwracać głowy.
Pewnego dnia, niedługo przed Sylwestrem, spotkali się na przystanku. Joasia otulała się w kołnierz płaszcza. W jej oczach odbijały się światła latarni. Stanisław zerkał na nią ukradkiem. Gdy autobus podjechał, przepchnął się za nią, usiadł obok.
— Cześć, Joasiu. Do domu? — zapytał, by zacząć rozmowę.
— Tak. A pan?
— Ja też. — Zamilkł na chwilę. — Choinkę już ubraliście?
— Nie. Tata zawsze kupował żywą. Leżała na balkonie. A trzydziestego grudnia ubieraliśmy ją razem. I zapach w mieszkaniu… Od razu robiło się świątecznie.
— Dzisiaj przecież trzydziesty grudnia. Masz żywą choinkę na balkonie? — dopytywał.
Joasia roześmiała się dźwięcznie. Stanisław patrzył na nią z zachwytem.
— Rodzice daleko, a ja mam sztuczną. Zaraz wrócę, wyjmę z pudła, postawię i ubiorę. Koniecznie powieszam cukierki. Tak robiła mama. Potem napiję się herbaty i będę się nią zachwycać. — Znów się zaśmiała.
Stanisław wyobraził sobie pokój, choinkę, rozpromienioną Joasię sięgającą po bombkę… A w kuchni bulgoczący czajnik…
— A mogę do ciebie wpaść? W gości? — zapytał niespodziewanie.
— Po co? — zmieszała się.
— Pomogę ci ubrać choinkę. Potem napijemy się herbaty. — Zawstydził się własnejStanisław zamknął oczy, pozwalając, by łzy spłynęły po policzkach, i zrozumiał, iż czas największych błędów minął bezpowrotnie, a teraz pozostało mu tylko żyć z tym ciężarem.