Gdy żona została kucharką, a w domu były tylko pierogi

newsempire24.com 1 tydzień temu

Gdy żona została szefową kuchni — a w domu zostały tylko pierogi

Kiedyś ja i Agata byliśmy zwyczajną, niczym niewyróżniającą się rodziną z podwarszawskiego Józefowa. Obydwoje inżynierowie w miejscowej fabryce, stabilna, choć niezbyt błyskotliwa praca, skromne dni, syn w szkole, codzienne troski i euforii — wszystko jak u ludzi. A przede wszystkim — zawsze sądziłem, iż mam niesamowite szczęście do żony. Nie tylko dlatego, iż była dobrym i niezawodnym człowiekiem, ale też dlatego, iż potrafiła zamienić każdą kolację w domowe święto. Gotowanie Agaty to była magia. Sałatki, wypieki, gorące dania — wszystko z sercem, z fantazją. choćby jajecznica wychodziła jej tak, iż pewnego dnia spytałem: „Na pewno nie skończyłaś szkoły gastronomicznej?”

Ale, jak się okazało, w każdej miłości do gotowania czai się robaczek. I ten robaczek pewnego dnia urósł do rozmiarów, które wywróciły nasze życie do góry nogami.

Najpierw Agata zaczęła narzekać na pracę. Mówiła, iż ma dość siedzenia nad rysunkami technicznymi, iż nie chce już żyć od wypłaty do wypłaty, iż dusza domaga się zmian. Na początku nie przywiązywałem do tego wagi. No bo co, wszyscy się męczą, szczególnie zimą. Starałem się ją pocieszać, tłumaczyłem, iż inżynier to zawód potrzebny, stabilny. Ale Agata tylko milczała albo machała ręką. Aż pewnego dnia usiadła przy stole i oznajmiła:

— Znalazłam kurs. W „Akademii Smaku”, nabór trwa, obiecują pracę w sieci restauracji po ukończeniu. Nauka tylko trzy miesiące. To jest to. Czuję to.

Kwota kursu powaliła mnie na kolana. Nie sądziłem, iż zdobycie dyplomu kucharza kosztuje jak studia na prywatnej uczelni. Ale w oczach Agaty zobaczyłem determinację, której nie da się zignorować. Długo liczyliśmy, myśleliśmy, konsultowaliśmy się w banku. Wzięliśmy kredyt. A tydzień później Agata zwolniła się z pracy.

Zaczęły się trzy miesiące piekła. Nie dlatego, iż żona się zmieniła — wręcz przeciwnie, całkowicie oddała się nauce. Podręczniki, filmy, notatki, warsztaty. Ja i syn staliśmy się jej fanami na kuchennej widowni: raz próbowaliśmy nowych sosów, raz ocenialiśmy idealne „al dente” makaronu. Ale niedługo Agata zaczęła zauważać, iż jej dawne dania to „bzdura”, „żałosne próby”. Próbowałem protestować, ale tylko machała ręką:

— Nie jesteś kucharzem, po prostu nie rozumiesz. To, co robiłam wcześniej, to dziecięce bazgroły. Prawdziwa kuchnia jest tam, gdzie szczypcami układa się mikroziele.

Potem był dodatkowy fakultet — obowiązkowy do egzaminu końcowego. Kolejne wydatki. Kolejne nerwy. Ale wszystko się opłaciło: Agata została jedną z najlepszych na kursie i dostała propozycję pracy w ekskluzywnej restauracji. Świętowaliśmy jej sukces — choć tylko pierogami, bo na więcej już nie miała czasu.

Minął miesiąc. Potem drugi. Nasze rodzinne obiady zamieniły się w niekończącą się karuzelę mrożonek: pierogi, pyzy, czasem parówki. Gdy delikatnie próbowałem przypomnieć, iż w domu też chciałoby się poczuć zapach domowego żurku czy ciasta, Agata tylko wzdychała:

— Stoję przy kuchni dwanaście godzin dziennie. Nie mam już siły. Co, pierogi są niedobre?

Niedobre? Nie, dobre. Ale od ciągłego jedzenia i one się nudzą. choćby syn zaczął zauważać:

— Tato, a mama kiedyś znów ugotuje zupę?

Ale zamiast zupy były opowieści. Jaki u nich stek, jakie danie z łososiem i pistacjami, jak zachwyceni goście bili brawo. A u nas na stole — znowu ciasto z mięsem.

Potem były urodziny mojego kolegi. Wiedział, gdzie pracuje Agata, i poprosił o pomoc w organizacji wieczoru. Żona chętnie się zgodziła, załatwiła wszystko z rabatem, i impreza była przepiękna. Stół uginał się od przystawek, komplementy leciały jak z rękawa, a znajomi patrzyli na mnie z podziwem:

— No, Krzysiek, ale masz szczęście! Z taką żoną pewnie w domu każdego dnia uczta?

Tylko się naciągle uśmiechałem. Jak wytłumaczyć, iż od pół roku nie widziałem w domu niczego poza pierogami?

A potem Agata zaczęła się od nas oddalać. Wychodziła wcześnie, wracała późno, zmęczona, poirytowana. Dom stał się dla niej nudny. Synem zajmowałem się ja. Pranie — na mnie. Gotowanie… domyślacie się. Pewnego dnia nie wytrzymałem:

— Aga, skoro teraz żyjesz w tej restauracji, może po prostu się tam wprowadź?

Uraziła się. Powiedziała, iż nie rozumiem jej drogi, jej powołania. Ale po kilku dniach jednak usiadła ze mną do rozmowy.

— Przepraszam. Naprawdę się zagalopowałam. Myślałam, iż jeżeli nie będę na poziomie, wyrzucą mnie z pracy. Nie zauważyłam, kiedy przestałam być żoną.

Od tamtej pory wiele się zmieniło. Agata zaczęła przynosić jedzenie z pracy — gorące, pachnące. Czasem w niedziele gotuje w domu. Syn znów biega do kuchni z pytaniem: „Mamo, a co dzisiaj na obiad?” A ja, patrząc na nich oboje, rozumiem: tak, znalazła siebie. Ale najważniejsze, iż nie zgubiła nas.

I teraz, gdy ktoś spyta, czy nie jestem zazdrosny o tę kuchnię, odpowiadam:
— Jestem. Ale znaleźliśmy równowagę. Najważniejsze, żeby w tym pierogowym szaleństwie nie zgubić rodziny.

Idź do oryginalnego materiału