Weronika stała przy oknie i po raz tysięczny przewijała w myślach to, co się dzieje. Wieczorem do ich mieszkania przyszedł wieniec. Prawdziwy, żałobny, z czarną wstęgą. Na niej – jej imię. Bez podpisu. Bez kartki. Tylko cisza i zimna ciemność w pudełku.
Mąż, Marek, choćby się nie zdziwił. Wzruszył ramionami:
– Może to pomyłka? Albo czyjś głupi żart…
– Pomyłka? Ty tak na poważnie? – Weronika patrzyła na niego, jakby widziała go pierwszy raz.
Wiedziała, skąd to pochodzi. Wiedziała, jak dokładnie napisano jej adres. Wiedziała, kto jako jedyny w ich otoczeniu od lat nie nazywał jej po imieniu, kto zawsze gardził nią na głos i w myślach – teściowa.
Janina Nowak uważała, iż jej syn zasługuje na więcej. Na kobietę z modelkową urodą, z rodowodem jak u rasowego psa i najlepiej bez rodziny – „żeby nie obciążać”. A Weronika? Zwykła, pracowita, metr pięćdziesiąt z hakiem, z przeciętnej rodziny, od dziecka sama szyła sobie sukienki. Ale kochała Marka naprawdę.
Janina Nowak nie szukała jednak miłości. Interesowała ją kontrola. A gdy ją traciła – mściła się.
Na początku wydawało się to niewinne. Uszczypliwości, wyrzuty, złośliwe rady. Potem – wtrącanie się w domowe sprawy, „prezenty” o wątpliwym przeznaczeniu. Później – podrzucone majtki do schowka. Jakby Weronika miała kogoś na boku. Jakby w mieszkaniu, gdzie każda półka była na widoku, ukryłaby coś takiego.
Ale wszystko zrzucano na przypadek. choćby gdy Weronika znalazła w owocach z „paczki” żywego zaskrońca, Marek tylko wzruszył ramionami:
– No, różnie bywa… Las niedaleko, może…
Weronika wtedy zamknęła się w łazience i płakała. Nie ze strachu. Z bezsilności. Bo gorsi od węży byli ludzie. Ci, którzy udają rodzinę, a w rzeczywistości wpuszczają truciznę prosto do serca twojej rodziny.
Znosiła to. Długo. Aż do tego dnia, gdy zastała męża z inną. Na ich własnej kuchni. Uśmiechniętą, długonogą, elegancką.
– To ona przyszła! – wykrzyknął Marek, choćby nie próbując się tłumaczyć.
Weronika nie powiedziała wtedy ani słowa. Wskazała tylko na drzwi. I na pudełko z wieńcem, którego nigdy nie wyrzuciła. Bo wiedziała: takich wiadomości się nie wyrzuca. Są jak piętno. Jak kropka na końcu książki, której do ostatniego momentu nie chciała zakończyć.
Po rozwodzie Weronika wyprowadziła się. On został u mamy. A potem zadzwoniła sąsiadka:
– Wiesz, iż twoja była teściowa wyszła za mąż? Za tego samego – swego dawnego przyjaciela z dzieciństwa…
Weronika uśmiechnęła się. Nie ze złośliwej radości. Zrozumiała: jej miejsce w tej rodzinie od dawna chciano zająć. Nie dla syna. Dla siebie.
Teraz mieszka w innym mieszkaniu. Patrzy na wieniec – tak, przez cały czas jest z nią – i szepcze:
– Dziękuję. Okazał się nie przekleństwem. Stał się ocaleniem.