Gdy teściowa i zięć stali się sojusznikami

polregion.pl 6 godzin temu

**Dziennik, 15 maja**

— Gdzie oni są? — Zosia nerwowo zajrzała do kuchni, potem do salonu. Pusto. W domu panowała cisza, tak nienaturalna i niepokojąca.

Od rana było nieznośnie. Matka — surowa, uparta, z ciężkim spojrzeniem i nieskończoną listą pretensji. Mąż — zamknięty w sobie, rozdrażniony, głuchy na wszystkie prośby. Mieszkali razem z matką „tylko na tydzień”. Minął tydzień. A teraz trzeci.

— Mamo! Bartek! — zawołała głośno. Żadnej odpowiedzi. Serce zamarło.

Narzuciła kurtkę i pobiegła do garażu. Tam zwykle chował się jej mąż — odnawiał stare meble, uciekając od codzienności. Drzwi były uchylone, a stamtąd dobiegały głosy.

— jeżeli dobrze przygotujesz powierzchnię, lakier nałoży się równo — mówiła matka. Jej głos był miękki, niemal czuły.

— Ja zwykle rozcieńczam pierwszą warstwę — odpowiedział Bartek. — Wtedy drewno lepiej chłonie.

Zosia zastygła w progu, jakby bała się zburzyć tę kruche harmonię. Przed nią stało coś nieprawdopodobnego: jej wiecznie kłócąca się matka i mąż siedzieli przy stole i wspólnie odnawiali starą ramę lustra. Matka miała na kolanach fartuch poplamiony lakierem, Bartek trzymał pędzel i papier ścierny.

— No proszę — szepnęła Zosia i cicho usiadła w kącie, obserwując.

Kilka tygodni wcześniej nalegała: matka musi się wprowadzić. W sanatorium, gdzie mieszkała po śmierci ojca, zaczęli remont. Obiecali tymczasowe lokum. Ale matka stanowczo oświadczyła: „Wolę do córki. Pomogę i nie będę ciężarem”.

Bartek nie był zachwycony. Nigdy nie ukrywał, iż relacje z teściową były trudne. Zbyt różni. Ona — twarda, wymagająca, z nieprzejednanymi poglądami. On — spokojny, ale pamiętliwy.

Od pierwszego dnia zaczęły się drobne utarczki: widelce nie tam, gdzie trzeba, koszule źle wyprasowane, trzaskanie drzwiami. Wieczorami Zosia wysłuchiwała ich cichych pretensji. Dwoje silnych, upartych, przyzwyczajonych do bycia przywódcą — pod jednym dachem.

Bała się, iż małżeństwo tego nie wytrzyma.

A teraz — siedzą przy jednym stole. Matka, jak się okazało, w młodości pracowała w fabryce mebli. A Bartek był samoukiem, który zawsze marzył o spotkaniu fachowca.

— Masz pewną rękę — powiedział. — Nie każdy mistrz tak potrafi.

— A ty masz talent — odparła matka. — Masz wyczucie.

Później razem parzyli herbatę, wyciągnęli ze starej skrzynki słoik konfitur. Zosia nie wytrzymała:

— Czy ktoś podmienił moją matkę?

Matka prychnęła:

— Po prostu wcześniej nie było o czym rozmawiać. A teraz — znaleźliśmy wspólne zajęcie. Myślałam, iż do niczego się nie nadaje. A on tak pięknie meble odnawia!

Bartek się roześmiał:

— A ja myślałem, iż mnie pani nie cierpi.

— Nie cierpię głupoty. A ty, jak się okazuje, nie jesteś głupi.

Zosia milczała, patrząc na nich. I w końcu się uśmiechnęła.

Gdy późnym wieczorem wrócili do domu, usłyszała, jak Bartek szepcze:

— Dziękuję, iż twoja mama jest z nami. Nie spodziewałem się, iż się dogadamy.

A rano matka oznajmiła:

— Zdecydowałam. Nie wracam do sanatorium. Zostaję tutaj. Pomogę wam otworzyć pracownię.

Zosia nie protestowała. Gdzie dwóch ludzi, którzy ledwo na siebie patrzyli, zaczyna się rozumieć, szanować i wspierać — to nie katastrofa. To cud.

I może w tym domu znowu zapanuje spokój. choćby ciepło.

Idź do oryginalnego materiału