Gdy powietrze przytłacza

newsempire24.com 21 godzin temu

Od samego rana w mieszkaniu panowała nie tyle cisza, co dziwne, napięte milczenie – gęste i ciężkie, jakby przed burzą. To nie był spokój, tylko niepokojąca pustka, od której drżą dłonie. choćby czajnik zagotowywał wodę nieśmiało, jakby bał się przerwać tę krucha granicę, za którą zaczynała się inna rzeczywistość. Ania stała w kuchni – boso, z mokrymi włosami, w starej szarej koszulce – i nie mogła sobie przypomnieć, po co obudziła się o siódmej. Budzik nie dzwonił. Po prostu otworzyła oczy i wiedziała: coś się zmieniło.

Na stole leżała kartka. Bez koperty, między kubkiem z niedopitą herbatą z dzikiej róży a paczką sucharków. Jakby ktoś rzucił ją od niechcenia. Pismo było jej boleśnie znajome – proste, staranne, bez zbędnych ozdobników. Tym samym charakterem pisał do niej Wojtek na świątecznych kartkach: powściągliwie, ale z ledwo wyczuwalnym ciepłem w każdej literze.

*„Ania. Wybacz. Nie mogłem dłużej. Nie szukaj mnie. — W.”*

Nie dotknęła kartki. Tylko patrzyła. Minuty. Może godzinę. Jakby w tym kawałku papieru był próg, po którego przekroczeniu całe jej życie runie. Włączyła radio – spiker wesoło opowiadał o korkach na obwodnicy, jakby nic się nie stało. Jakby świat nie stracił właśnie jednego człowieka. Tego, który oddychał obok niej każdego ranka.

Wojtek wyszedł w nocy. Tak przynajmniej przypuszczała – bo nie słyszała kroków, trzasku drzwi, ani skrzypienia zamka. Tylko pusta wieszak w przedpokoju. Jego szalik – szary, szorstki – pozostał. choćby parasola nie wziął. Tego z drewnianą rączką i czerwoną wstawką. Długo wpatrywała się w parasol, jakby mógł odpowiedzieć na pytania, na które brakowało słów.

Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio rozmawiali naprawdę. Nie o śmieciach ani liście zakupów, ale – szczerze. Chyba w kwietniu, na ławce nad jeziorem. Wojtek wtedy cicho powiedział: *„Z tobą trudno oddychać”*. Odżartowała to. A on… może już wtedy się żegnał.

Koło południa przeglądała stare zdjęcia. Oni we dwoje – w autobusie, w górach, na działce. Jego dłoń na jej ramieniu. On obejmujący ją w pasie i uśmiechnięty. Kiedyś te fotografie dodawały ciepła. Teraz zostało tylko zimne, bezkształtne echo. choćby nie płakała. I to przerażało najbardziej. Jakby wszystkie uczucia wypaliły się, zostawiając szarą, lepką pustkę.

Wieczorem zadzwonił Tomek, ich wspólny znajomy. *„Wszystko w porządku?”* – spytał. Ania odpowiedziała: *„Tak. Po prostu nie wyspałam się”*. Skłamała bez wahania. Bez drżenia głosu. Jakby ćwiczyła te słowa całe życie. Po rozmowie siedziała w ciemności, wsłuchując się w kapiącą z kranu wodę. Każda kropla – jak odliczanie.

Po dwóch dniach poszła na Dworzec Gdański. Stała przy peronach, patrząc na ludzi. Na tych, którzy wyjeżdżają, wracają, śpieszą się, machają, przytulają, płaczą, śmieją się. Wszyscy żywi. Wszyscy w ruchu. A w niej – tylko napięta jak struna cisza. Wojtek zawsze nienawidził dworców. Mówił: *„Zbyt głośno przypominają, iż wszystko jest tymczasowe”*. choćby przejeżdżać obok nie lubił. Ale właśnie tam, na peronie, Ania zrozumiała – on nie wyszedł tylko z mieszkania. Wyszedł z ich wspólnego „my”. I drogi powrotnej może już nie być.

Trzeciego dnia wyjęła parasol. Postawiła przy drzwiach. Potem schowała. Potem znowu postawiła. Jakby ten parasol stał się kotwicą. Przypomnieniem, iż coś jeszcze może zostać. Albo – wrócić.

Minął dwa tygodnie. Kartka wciąż leżała na stole. Czasem zauważała na niej kurz – i zdmuchiwała go delikatnie, jakby bała się zetrzeć jego ostatnie słowa. Czasem wydawało jej się, iż papier lekko się ociepla, gdy się do niego zbliża. Jakby w tych atramentowych śladach tliło się coś żywego – resztka miłości, nadziei, albo tego, czego wtedy nie usłyszała.

Aż pewnego ranka – głośne pukanie. Listonosz. Zwykły dzień, ale palce same drżą. Na blankiecie nadawcy: *W. Nowak*.

W środku – list. I bilet. Pociąg do Zakopanego. Papier pognieciony, jakby długo leżał w kieszeni. Na dole – podpis:

*„Jeśli dasz radę – przyjedź. jeżeli nie chcesz – nie zatrzymuję. Po prostu powiedz. Nie umiem inaczej. Ale czekać… przez cały czas potrafię.”*

Ania osunęła się na podłogę w przedpokoju, plecami do drzwi. Parkiet był lodowaty. I to był najlepszy chłód w jej życiu. Bo – prawdziwy. Bo ból – znaczy, iż jeszcze żyje. Nie płakała. Tylko siedziała, z zamkniętymi oczami. W piersi coś się ścisnęło. Ale to nie była rozpacz – to była szansa.

Czasem miłość nie odchodzi. Tylko przycicha. Chowa się w starych rzeczach, w zapamiętanych zapachach, w parasolu przy drzwiach, w dawnym piśmie. I czeka, aż w końcu znów nabierzesz powietrza. Bez strachu. Bez złości. Po prostu – weźmiesz oddech.

Ania dojechała do końcowej stacji. On czekał. Bez kwiatów. Bez tłumaczeń. Ale z oczami, w których było tylko jedno – światło.

Idź do oryginalnego materiału