Gdy nikogo nie zostało, teściowa przypomniała sobie o nas. ale za późno…

newsempire24.com 1 tydzień temu

Gdy już nikt nie został, teściowa przypomniała sobie o nas. Ale za późno…

Z Markiem jesteśmy razem ponad dekadę. Wzięłam ślub, gdy miałam dwadzieścia pięć lat. Mąż nie jest jedynakiem – ma dwóch starszych braci, Pawła i Szymona, obaj od lat ustatkowani: rodziny, kariery, domy na przedmieściach Poznania. Ich matka, Halina Nowak, to kobieta z twardym charakterem, nie ta, która chowa się za plecami innych. Samotnie wychowała trzech synów, nigdy przed nikim nie uginała karku.

Od pierwszych dni małżeństwa czułam, iż teściowa darzy mnie szczególną antypatią. Nie mówiła tego wprost, ale jej stosunek czytałam w każdym spojrzeniu, w milczeniu przy wigilijnym stole, w celowym „przeoczeniu” mojego talerza. Starałam się ignorować. Myślałam: może nie spełniłam jej oczekiwań? Może nie potrafiła pogodzić się, iż najmłodszy syn odszedł spod jej skrzydeł.

Bo Marek był jej podporą. Gdy starsi synowie założyli rodziny, on został – pomagał w domu, woził na wizyty do lekarza, załatwiał sprawy. Aż pojawiłam się ja. I jego życie się zmieniło.

Chciałam stać się dla niej córką. Gotowałam jej ulubiony żurek, zapraszałam na imieniny, kupowałam róże. Próbowałam choćby nazywać ją „mamą”, ale słowa więzły w gardle. Była chłodna, zdystansowana, jakby stale mierzyła przepaść między nami. Czułam się intruzem.

Gdy urodził się nasz syn Jakub, Halina zaczęła częściej wpadać. ale euforia trwała krótko – gdy starsi wnukowie przyszli na świat, nasze dziecko przestało ją interesować. Święta spędzała u nich, dzwoniła tylko do nich. O nas pamiętała na końcu. Najboleśniejsze? Ani jednego życzenia dla mnie, chyba iż Marek jej przypomniał. Zero telefonów, kartek. Najpierw płakałam, potem pogodziłam się z losem. Nie każdy dostaje drugą matkę.

Mijaly lata. Wiązaliśmy koniec z końcem, bez luksusów. Później przyszła Zosia. Marek zarabiał, ja zajmowałam się dziećmi. Teściowa migała gdzieś na obrzeżach naszego życia – wciąż ta sama lodowata obojętność. Nie nalegaliśmy na kontakt.

Rok temu odszedł teść. Śmierć męża złamała Halinę. Postarzała się, przestała wychodzić. Lekarze diagnozowali depresję, przepisywali tabletki. Starszy synowie przyjechali raz, zostawili zakupy… i zniknęli. My bywaliśmy rzadko, ale częściej niż oni.

W przeddzień Wigilii zadzwoniła niespodziewanie: „Przyjedźcie, proszę. Tak tęsknię…”. Zgodziliśmy się. Czułam obowiązek – to przecież rodzina.

Kroiłam pierogi, stawiałam barszcz na stół, gdy ona wzdychała na kanapie. Pytałam, czy bracia przyjadą. Machnęła ręką: „Komu teraz jestem potrzebna?”.

Tuż przed północą, przed orędziem prezydenta, Halina nagle się podniosła: „Usiądźcie. Muszę coś ważnego powiedzieć. Jesteście moją ostatnią nadzieją. Proponowałam to Pawłowi i Szymonowi, ale ich żony odmówiły. Więc tylko wy… Przeprowadźcie się do mnie. Będziecie mieć mieszkanie w Warszawie

Idź do oryginalnego materiału