Gdy już nikogo nie zostało, teściowa o nas przypomniała. Ale za późno…
Z Aleksandrem jesteśmy razem ponad dekadę. Wzięłam ślub, gdy miałam dwadzieścia pięć lat. Mąż nie jest jedynakiem — ma dwóch starszych braci, obu dawno usamodzielnionych: rodziny, kariery, domy na przedmieściach Gdańska. Zgodnie z oczekiwaniami. Ich matka, Walentyna Szymańska, to kobieta silnej woli, nie należy do tych, którzy chowają się za plecami innych. Samotnie wychowała trzech synów, nigdy przed nikim nie ugięła kolan.
Od początku małżeństwa czułam, iż teściowa żywi do mnie szczególną niechęć. Nie mówiła wprost, ale jej stosunek czytałam w każdym spojrzeniu, w milczeniu przy wigilijnym stole, w celowym „przeoczeniu” mojego talerza. Starałam się ignorować. Myślałam: może nie spełniłam jej oczekiwań, może nie potrafiła pogodzić się z odejściem najmłodszego syna spod swej opiekuńczej spódnicy.
Aleksander był jej podporą. Gdy starsi bracia założyli rodziny, on został — pomagał w domu, woził na wizyty lekarskie, załatwiał sprawy. Aż pojawiłam się ja. I zabrałam go ze sobą.
Chciałam stać się dla niej córką. Gotowałam jej ulubiony żurek, zapraszałam na chrzciny, kupowałam drobiazgi z Biedronki. Próbowałam nazywać ją „mamo”, ale słowa więzły w gardle. Była chłodna, zdystansowana, jakby stale mierzyła przepaść między nami. Czułam się intruzem.
Gdy urodził się nasz syn, Wojtek, Walentyna zaczęła częściej wpadać. Niestety, gdy starsi wnukowie Szymona i Pawła przyszli na świat, jej zainteresowanie naszym dzieckiem zgasło. Święta spędzała u nich, dzwoniła, o nas pamiętała, gdy inni byli zajęci. Najboleśniejsze? Ani jednego „sto lat” przez dziesięć lat, chyba iż Aleksander przypomniał. Żadnego telefonu, kartki, smsa. Najpierw płakałam, potem przestałam. Nie każdy dostaje drugą matkę.
Mijają lata. Wiążemy koniec z końcem, nie narzekamy, ale i nie opływamy w luksusy. Na świat przychodzi Hania. Aleksander zarabia w stoczni, ja zajmuję się dziećmi. Teściowa miga na obrzeżach naszego życia — wciąż ta sama lodowata rezerwa. Nie nalegamy, nie szukamy kontaktów.
Rok temu odszedł teść. Śmierć męża złamała Walentynę. Postarzała się, zgasła. Lekarze diagnozują depresję, przepisują leki. Starszy syn przywiózł raz paczkę z Biedronki — i zniknął. My bywaliśmy rzadko, ale częściej niż reszta.
Wigilię spędzaliśmy u niej. „Chcę, byście byli blisko” — powiedziała, dzwoniąc. Zgodziliśmy się. Człowiek w potrzebie, mimo wszystko rodzina.
Kroiłam pierogi, stawiała bigos, gdy ona wzdychała na kanapie. Pytałam, czy przyjadą inni. Machnęła ręką: „Komu teraz jestem potrzebna…”.
Przed północą, tuż przed orędziem prezydenta, Walentyna uniosła się nagle: „Usiądźcie. Mam propozycję”. Głos miała twardy: „Zostańcie ze mną. Opiekujcie się. W zamian przepiszę wam mieszkanie w Gdyni”.
Zdrętwiałam. Przez lata — niewidzialna, niechciana. A teraz, gdy tamci odmówili, przypomniała sobie? Wystarczyło przez te lata słowo, gest. Wybrała innych. A gdy oni odeszli — zwróciła się do mnie?
Aleksander obiecał przemyśleć. W drodze do domu wybuchnęłam:
— Wiesz, Olek, nie jestem święta. Nie zniosę życia z kimś, kto lata mnie ignorował. choćby urodzin nie pamiętał. To nie nagła miłość — to strach przed samotnością. Chce kupić troskę za metry. Dlaczego mamy płacić życiem za jej wybory?
— To jednak mama… — szepnął.
— Mama? Mama kocha, nie wybiera między dziećmi. Nie dzieli wnuków na lepsze i gorsze. Żyła, jakby nas nie było. Niech teraz szuka tych, którzy byli ważni. Nie chcę, by dzieci widziały, jak nas używa się jak ścierkę.
Milczał. Rozumiał.
Od tamtej pomy nie odwiedzamy jej. Dzwonimy czasem. Obrażona, mówi: „Tak was prosiłam”. A ja myślę: o co prosiła? By znów milczeć, a w zamian dostać służącą za mieszkanie?
Nie. Godność jest ważniejsza. jeżeli nie jesteś