— Szymek, no zajedź po chleb, proszę cię — głos Bronisławy Władysławy drżał, jakby szyba pod stopami trzaskała. — Na ulicy lód, boję się nie dojść…
— Mamo, ty żartujesz? — Bartek przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Wróciłem z nocnej, dopiero się rozsiadłem. Z Anią mieliśmy włączyć film. Chcesz, żebym odpoczął, czy nie?
— Synku… naprawdę nie dam rady… — szeptała, ściskając słuchawkę.
— Mamo, no co ty jak z epoki kamienia łupanego?! Jest dostawa, aplikacje, wszystko dla ludzi! Naucz się w końcu korzystać!
— Gubię się w tych twoich telefonach… Może ty zamówisz?
— Jestem za kierownicą, nie wygodnie mi gadać. Poproś Jadzię.
— Prosiłam… Ma zebranie.
— Dobra, burknął Bartek. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co kupić.
— Dobrze, poczekam — szepnęła Bronisława Władysława. Ale ani po godzinie, ani po dwóch nie było telefonu. Dzwoniła sama — sygnał i cisza. W końcu pomógł sąsiad Bolesław Janusz: zamówił przez apkę, pomógł odebrać.
Rozkładając torby, Bronisława czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co jej takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuje pomocy, nie ma nikogo z tych, dla których żyła?
Przecież była dobrą matką. Została wdową, gdy Bartek miał szesnaście lat, a Jadzia jedenaście. Wychowała ich sama. Pracowała jako księgowa i sprzątaczka nocami. Mama i teściowa pomagali, póki nie odeszły — i wszystko zwaliło się na jej barki.
Mieszkanie po dziadku — Jadzi. Po mamie — Bartkowi. Dla siebie — nic. Wszystko dzieciom. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej głowie. Nie narzekała. Myślała: „Przynajmniej oni będą mieć przyszłość. Będzie im dobrze”.
Zaprowadzała na zajęcia, przesiadywała nad lekcjami, prała, gotowała, dźwigała siaty ze sklepu, leczyła, gotowała rosół. A teraz? Stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie zauważa.
Gdy Jadzia prosiła o wyprowadzenie psa, Bronisława szła w mróz i deszcz. Gdy Bartek zostawiał wnuka na weekend — nie spała nocami. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.
Ale gdy zachorowała — leki przynosił Bolesław Janusz. Dzieci wpadły do szpitala na dziesięć minut. Jadzia skrzywiła się:
— Mamo, wiesz, ja się boję szpitali…
— Tu nikt nie tańczy z radości, córeczko…
— ale się, później zadzwonimy.
Bartek też wyszedł szybko: „Ania zmęczona, trzeba pomóc z dzieckiem”. Żadnego przytulenia, posiedzenia. Nic.
A dziś… Lód, chrupiący pod butami, przypomniał jej: starzeje się. I w każdej chwili może upaść — i nikt nie przyjdzie. Nikt.
Nagle przypomniało jej się to lato. Miała trzydzieści lat. Bartek był malutki, Jadzi jeszcze nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, cicho, nikt nie zawracał głowy. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.
Minęło prawie trzydzieści lat.
A ona nigdy więcej nie żyła dla siebie.
Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko korzystanie. A ona? Czyżby nie była człowiekiem?
Rano wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła notes i napisała: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie”.
Agentkę nieruchomości znalazła gwałtownie — przyjaciółka podpowiedziała. Mieszkanie poszło w miesiąc. Pieniądze — na konto. Papiery — gotowe.
Gdy wszystko było załatwione, wezwała dzieci.
— Co się stało? — zmarszczył brwi Bartek. — Dopiero wróciłem z roboty.
— Mamo, umówiłam się z koleżanką. Pilne?
— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.
— Mów — burknęła Jadzia. — Tylko szybko. Mam spotkanie. A tak, na weekend przywieziemy ci Brysia.
— Nie uda się — spokojnie odparła Bronisława.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam.
— Gdzie?! — chórem.
— Do Łeby. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.
Zapadła cisza. W końcu Bartek parsknął śmiechem:
— Mamo, no ty marzycielko. Za jakie pieniądze?
— Sprzedałam mieszkanie.
— COOO?! — wybuchnęła Jadzia. — Bez nas? choćby nie przedyskutowałaś?!
— Wy zawsze zajęci. Nie macie dla mnie czasu.
— I jak ty tam sobie poradzisz? Sama?
— Dam radę. Teraz wszystko mam swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.
— Mamo, nie pomyślałaś o nas? — pisnęła Jadzia. — Przecież myśleliśmy, iż mieszkanie będzie nasze!
— Ja też myślałam, iż wy jesteście moją podporą. Ale się pomyliłam. Kończę, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.
Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to „sama” jej nie przerażało. To było wyzwolenie.
Tydzień później stała na werandzie nowego domu, wdychała słony wiatr i gładziła dłonią parapet. Ciepło. Cicho. Wolność.
Czasem, by znów poczuć się żywą, wystarczy odejść. Odejść od tych, którzy nie dbają. Odejść do siebie. Nad morze. Do życia.