Gdy mama wybiera morze: historia kobiety, która postawiła na siebie

newsempire24.com 3 dni temu

— Szymek, no zajedź po chleb, proszę cię — głos Bronisławy Władysławy drżał, jakby szyba pod stopami trzaskała. — Na ulicy lód, boję się nie dojść…

— Mamo, ty żartujesz? — Bartek przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Wróciłem z nocnej, dopiero się rozsiadłem. Z Anią mieliśmy włączyć film. Chcesz, żebym odpoczął, czy nie?

— Synku… naprawdę nie dam rady… — szeptała, ściskając słuchawkę.

— Mamo, no co ty jak z epoki kamienia łupanego?! Jest dostawa, aplikacje, wszystko dla ludzi! Naucz się w końcu korzystać!

— Gubię się w tych twoich telefonach… Może ty zamówisz?

— Jestem za kierownicą, nie wygodnie mi gadać. Poproś Jadzię.

— Prosiłam… Ma zebranie.

— Dobra, burknął Bartek. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co kupić.

— Dobrze, poczekam — szepnęła Bronisława Władysława. Ale ani po godzinie, ani po dwóch nie było telefonu. Dzwoniła sama — sygnał i cisza. W końcu pomógł sąsiad Bolesław Janusz: zamówił przez apkę, pomógł odebrać.

Rozkładając torby, Bronisława czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co jej takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuje pomocy, nie ma nikogo z tych, dla których żyła?

Przecież była dobrą matką. Została wdową, gdy Bartek miał szesnaście lat, a Jadzia jedenaście. Wychowała ich sama. Pracowała jako księgowa i sprzątaczka nocami. Mama i teściowa pomagali, póki nie odeszły — i wszystko zwaliło się na jej barki.

Mieszkanie po dziadku — Jadzi. Po mamie — Bartkowi. Dla siebie — nic. Wszystko dzieciom. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej głowie. Nie narzekała. Myślała: „Przynajmniej oni będą mieć przyszłość. Będzie im dobrze”.

Zaprowadzała na zajęcia, przesiadywała nad lekcjami, prała, gotowała, dźwigała siaty ze sklepu, leczyła, gotowała rosół. A teraz? Stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie zauważa.

Gdy Jadzia prosiła o wyprowadzenie psa, Bronisława szła w mróz i deszcz. Gdy Bartek zostawiał wnuka na weekend — nie spała nocami. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.

Ale gdy zachorowała — leki przynosił Bolesław Janusz. Dzieci wpadły do szpitala na dziesięć minut. Jadzia skrzywiła się:

— Mamo, wiesz, ja się boję szpitali…

— Tu nikt nie tańczy z radości, córeczko…

— ale się, później zadzwonimy.

Bartek też wyszedł szybko: „Ania zmęczona, trzeba pomóc z dzieckiem”. Żadnego przytulenia, posiedzenia. Nic.

A dziś… Lód, chrupiący pod butami, przypomniał jej: starzeje się. I w każdej chwili może upaść — i nikt nie przyjdzie. Nikt.

Nagle przypomniało jej się to lato. Miała trzydzieści lat. Bartek był malutki, Jadzi jeszcze nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, cicho, nikt nie zawracał głowy. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.

Minęło prawie trzydzieści lat.

A ona nigdy więcej nie żyła dla siebie.

Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko korzystanie. A ona? Czyżby nie była człowiekiem?

Rano wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła notes i napisała: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie”.

Agentkę nieruchomości znalazła gwałtownie — przyjaciółka podpowiedziała. Mieszkanie poszło w miesiąc. Pieniądze — na konto. Papiery — gotowe.

Gdy wszystko było załatwione, wezwała dzieci.

— Co się stało? — zmarszczył brwi Bartek. — Dopiero wróciłem z roboty.

— Mamo, umówiłam się z koleżanką. Pilne?

— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.

— Mów — burknęła Jadzia. — Tylko szybko. Mam spotkanie. A tak, na weekend przywieziemy ci Brysia.

— Nie uda się — spokojnie odparła Bronisława.

— Dlaczego?

— Wyjeżdżam.

— Gdzie?! — chórem.

— Do Łeby. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.

Zapadła cisza. W końcu Bartek parsknął śmiechem:

— Mamo, no ty marzycielko. Za jakie pieniądze?

— Sprzedałam mieszkanie.

— COOO?! — wybuchnęła Jadzia. — Bez nas? choćby nie przedyskutowałaś?!

— Wy zawsze zajęci. Nie macie dla mnie czasu.

— I jak ty tam sobie poradzisz? Sama?

— Dam radę. Teraz wszystko mam swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.

— Mamo, nie pomyślałaś o nas? — pisnęła Jadzia. — Przecież myśleliśmy, iż mieszkanie będzie nasze!

— Ja też myślałam, iż wy jesteście moją podporą. Ale się pomyliłam. Kończę, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.

Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to „sama” jej nie przerażało. To było wyzwolenie.

Tydzień później stała na werandzie nowego domu, wdychała słony wiatr i gładziła dłonią parapet. Ciepło. Cicho. Wolność.

Czasem, by znów poczuć się żywą, wystarczy odejść. Odejść od tych, którzy nie dbają. Odejść do siebie. Nad morze. Do życia.

Idź do oryginalnego materiału