– Dzieci wychowaliśmy, a jak tylko wyszła na emeryturę, to od razu uciekła ode mnie, wyobrażasz sobie?! – narzekał siwy pan w kapeluszu do swojego partnera od szachów.
Jesień dopiero zaczynała rozsypywać złote liście na podwórku. Pogoda była piękna. Oddychało się lekko i swobodnie.
Tak już było, iż latem emeryci spędzali całe dnie w parku przy ich bloku. Znaleźli sobie mały zakątek z trzema blisko stojącymi ławkami i spotykali się tam przez całe lato, gdy tylko upał słabł.
Dobra tradycja nie zniknęła z nadejściem chłodów. Tak samo wychodzili siwowłosi mężczyźni posiedzieć na ławkach pod blokiem.
– Tak po prostu uciekła? Może to nie jej wina, tylko twoja? – uśmiechał się szachowy przeciwnik naprzeciwko. – Od dobrego mężczyzny się nie ucieka.
Tadeusz sam kilka lat temu był w podobnej sytuacji, więc wiedział, gdzie może tkwić źródło tej ucieczki.
Siwy pan w kapeluszu podniósł na niego oczy tego samego koloru co włosy i lekko się uśmiechnął.
– Szach i mat, Tadku. A co do żony… No cóż, zrobiła mi to na złość! Wie, iż beze mnie sobie nie poradzę, więc specjalnie tak postąpiła – żebym wiedział.
Przed wyjściem powiedziała mi wprost:
– Zmęczyło mnie, Henryku, ciągle cię obsługiwać! Nic sam nie potrafisz, więc odchodzę – może wtedy zrozumiesz, jak to jest.
Nawet nie powiedziała, dokąd idzie…
– No i jak ci teraz, Henryku? – zapytał Tadeusz, przypominając sobie własne uczucia.
– Źle… Albo raczej smutno! Chciałem pierwszego dnia z euforii urządzić małą libację. choćby kupiłem małą wódkę… Przyniosłem, do lodówki wsadziłem, a wyjąć… Nie dałem rady.
Nikt mnie nie beszta, iż nie wolno, iż „nie śmiej”. Cisza dookoła. I jakoś mi przeszło. Taką melancholię od razu złapałem…
Tadeusz się roześmiał. Rozumiał Henryka. Sam przez to przeszedł. Dokładnie tak samo.
Henryk zamyślił się, patrząc na szachownicę.
Mężczyźni stojący obok obserwowali sytuację – może z niepokojem, a może ze współczuciem.
Nikt w ich wieku nie chciał zostać bez żony.
Choć mieli swoje codzienne spory, ale właśnie po to jest druga połówka – żeby się uzupełniać.
– A może jej zadzwoń, powiedz, iż zrozumiałeś, iż żałujesz – zaproponował nieco młodszy od reszty sąsiad.
Henryk machnął ręką:
– Kto ją tam zrozumie, czego ona chce?!
– Ja, słuchajcie, pamiętam, jak byłem mały, to kozy pasłem na łące – nagle odezwał się sąsiad Henryka z piątego piętra. – jeżeli któraś uciekała i nie chciała wracać, to marchewką ją zwabiałem. Może i ty swoją zwab? Reszta sama się ułoży…
– Czym niby mam zwabiać?! – zaśmiał się Henryk. – Przecież wszystko ma, tu nie można się pomylić…
– A może ja zadzwonię, powiem, iż byłem u ciebie już pięć razy i nikt nie otwiera? – podsunął pomysł sąsiad ze schodów.
– O! Genialne! – aż podskoczył Henryk. – Wróci, przyleci w mgnieniu oka, pomyśli, iż coś się stało. A ja tu – kwiaty, tort, cała parada!
Na tym mężczyźni się rozeszli…
…Następnego dnia, zgodnie z planem, sąsiad ze schodów, Waldemar, zadzwonił do żony Henryka i oznajmił, iż od dawna go nie widział, a drzwi do mieszkania pozostają zamknięte. Może coś się stało, niech przyjeżdża…
Henryk tymczasem czasu nie marnował. Od rana biegał po sklepach – kupił smakołyki, wpadł do kwiaciarni po trzy goździki i pognał do domu.
– Uff, no i nabiegałem się! Zmęczyłem się… – pomyślał Henryk.
Uznał jednak, iż w dresach przepraszać nie wypada. Przebrał się w szary garnitur, który żona kupiła mu na pogrzeb wuja, i nakrył w kuchni stół.
Wszystko już było gotowe – musujące wino i tort w lodówce, woda w czajniku zagotowana. Siedzi, czeka.
Gorąco w tym garniturze. Ale zdjąć nie można – musi się pokazać przed Jadzią w pełnej gali!
Biegał do okna raz za razem. Nie wraca!
Potem uznał, iż wyjdzie jej na spotkanie z kwiatami. Wziął goździki – jeden niestety się przełamał, jak na złość.
Nalał sobie kieliszek wódki, łyknął – żeby trochę osłabić nerwy.
I tak przesiedział godzinę z kwiatami na kanapie, aż sen go zmorzył.
Mężczyzna uznał, iż usłyszy, gdy żona wejdzie, więc położył się ostrożnie, by nie zgnieść garnituru. Kwiaty przycisnął do piersi, żeby potem nie szukać w panice…
…Żona Henryka wróciła dopiero pod wieczór. Z drugiego końca Polski, od siostry – pięć godzin pociągiem, potem taksówką.
Przed blokiem Jadwiga spojrzała – w ich oknach żadnego światła!
Przeraziła się i wpadła do klatki schodowej.
Delikatnie otworzyła drzwi swoimi kluczami i weszła do środka. Cisza… Jej Henryka nigdzie nie słychać…
– O Boże, czyżby coś mu się stało? – pomyślała z trwogą.
Włączyła światło w przedpokoju i weszła do salonu.
Spojrzała na kanapę i aż przysiadła z wrażenia!
Leżał tam Henryk… W garniturze… Z dwoma zwiędłymi goździkami w dłoniach…
Jadwiga padła przed nim na kolana i kilka minut siedziała ze spuszczoną głową, aż w końcu łzy same zaczęły płynąć.
– Jadziu! Wróciłaś! – uśmiechnął się Henryk, podając jej kwiaty.
– Żyjesz?! – wrzasnęła Jadwiga. – Urządzasz sobie libacje, czy co?! Wiedziałam, iż choćby na tydzień nie można cię zostawić, co to za mąż z ciebie, Henryk?!
Jadwiga beształa go, a Henryk tylko siedział na kanapie i się uśmiechał.
– Jak tu dobrze, jak przytulnie – myślał. – Wróciła moja uciekinierka! Zwabiłem, kózkę swoją…
– Siedzi i się śmieje! – nie ustępowała żona. – Ja ci pokażę!
– Ależ ja cię kocham, Jadziu, tak bardzo, iż już nie puszczę – spokojnie powiedział Henryk.
Żona na te słowa choćby przestała krzyczeć.
– Przez ten tydzień wszystko zrozumiałem… Nie zostawiaj mnieJadwiga westchnęła głęboko, poprawiła włosy i powiedziała: „No dobrze, głuptasie, ale najpierw zjedzmy ten tort, zanim całkiem się rozmrozi”.