Gdy autobus się zepsuł, a życie – przeciwnie, ruszyło do przodu
Halina Nowak wracała z działki razem z wnukami. Sierpniowe słońce prażyło niemiłosiernie, dzieci marudziły, a autobus, nie wytrzymując południowego skwaru, nagle stanął w połowie drogi. W środku zrobiło się głośno – pasażerowie narzekali, wachlowali się gazetami i złoszczili na kierowcę. Halina spojrzała na swoich zmęczonych wnuczków i zrozumiała: czekanie na następny autobus to prawdziwa męka. Trzeba zadzwonić do syna, żeby ich zabrał. Kobieta sięgnęła już po telefon, gdy nagle obok zatrzymał się samochód. Szyba po stronie kierowcy powoli opadła. Halina zajrzała do środka – i zamarła.
Ale ta historia zaczęła się długo przed tamtym upalnym dniem…
Halina wyszła za mąż nie z miłości, a choćby nie z wyrachowania – tylko z konieczności. W wieku dwudziestu pięciu lat w jej rodzinnej wsi uznano to już za „prześiedzenie się”. Wtedy pojawił się Wojciech – wiejski złota rączka, utalentowany, ale z słabością do kieliszka. Rodzice namawiali, przyjaciółki dawno miały dzieci… Więc się zgodziła.
Na początku jakoś się układali. Ona próbowała pokochać męża, on – niezbyt starał się być kochanym. Małżeństwo gwałtownie stało się codziennym sąsiedztwem. Potem urodził się syn Patryk, a dwa lata później – córka Kinga. Gdy dzieci przyszły na świat, Wojciech dał się ponieść złym nawykom. Najpierw pracował we wsi – był wziętym fachowcem, ludzie płacili mu produktami albo złotówkami. Ale gdy tylko przenieśli się do miasta do odziedziczonego mieszkania – wszystko się rozsypało.
Wojciech nie zagrzał miejsca w żadnej pracy: raz fabryka, raz rynek, raz warsztat – nigdzie na długo. Halina musiała zatrudnić się jako opiekunka w przedszkolu, żeby tylko zapewnić dzieciom miejsce. Pieniędzy brakowało dramatycznie. Dziewięćdziesiąte, bieda, beznadzieja… Chałupę na wsi dawno sprzedali. A mąż nie omieszkał przypominać: mieszkanie jego, i jeżeli coś nie pasuje – niech szuka, dokąd pójść.
Ale pójść było nigdzie. Halina przetrwała – dla dzieci. Nie było w niej ani odrobiny miłości do męża, tylko gorycz i rozczarowanie. Z czasem jednak coś się zmieniło. Znalazła pracę w kadrach, zaczęła zarabiać. Wojciech kręcił się po warsztatach samochodowych. Na jedzenie starczało, ale szczęścia nie przybyło.
Gdy Patryk poszedł do technikum, a Kinga miała dopiero czternaście lat, Wojciecha zabrał zawał. Halina oczywiście popłakała – ale bez dramatu. Dla niej pozostał obcym człowiekiem. Pogrzebała go i została sama z dziećmi. Miała wtedy dopiero 45 lat, ale czuła się jak staruszka. Bez miłości, bez marzeń, bez nadziei.
Całkowicie oddała się dzieciom. Nie wtrącała się w ich sprawy, nie zadawała nietaktownych pytań. Sama wiedziała przecież, jak to jest – żyć z kimś, kogo się nie kocha. choćby wnuków nie prosiła – rozumiała, iż wszystko ma swój czas. Ale gdy zarówno Patryk, jak i Kinga znaleźli sobie partnerów, zagrali wesela, a potem podarowali jej wnuki – jej serce wypełniła prawdziwa radość.
Dzieci troszczyły się o matkę, a ona często zajmowała się maluchami. Z rodzinnych oszczędności kupili babci działkę, i Halina każde lato spędzała tam z wnukami, w ciszy i spokoju.
Życie potoczyło się utartym torem. Bez emocji, bez wzruszeń. Halina już pogodziła się z myślą, iż swoje kobiece szczęście dawno przegapiła. Często próbowała przypomnieć sobie coś dobrego z małżeństwa – ale nie potrafiła. W końcu od początku wyszła za mąż bez miłości…
Aż przyszedł tamten dzień. Wracali z działki. Autobus się zepsuł. Słońce prażyło, dzieci beczały. Halina sięgnęła po telefon, żeby zadzwonić do syna. I wtedy zatrzymał się samochód.
Za kierownicą – mężczyzna w jej wieku. Otworzył okno, spojrzał na autobus i zapytał:
— Awaria?
— Niestety tak… Straszny upał.
— Z dziećmi jedziecie?
— Tak. Już miałam dzwonić, żeby przyjechali po nas.
— Do miasta?
— Tak…
— Podwiozę. Nie protestujcie. Nie stójcie na tym skwarze.
Z początku Halina chciała odmówić, ale w końcu skinęła głową – i dobrze zrobiła. Mężczyznę nazywał się Marek. Też wracał z działki, ale miał własne auto. W drodze rozmawiali. Okazało się, iż jest wdowcem, też ma wnuki, pracował jako inżynier, sam prowadził gospodarstwo.
Halina nagle poczuła coś, czego nigdy nie znała. Drżenie. Zażenowanie. Może to były te słynne motyle w brzuchu, o których czytała w książkach, ale nie wierzyła, iż istnieją.
Gdy dojechali, Marek, widząc torby, pomógł jej zanieść je do mieszkania. Halina zaprosiła go na herbatę. Dzieci bawiły się w pokoju, a dorośli siedzieli w kuchni i rozmawiali. O życiu, przeszłości, dzieciach. Czas minął niepostrzeżenie. Dopiero gdy syn przyjechał po wnuki, Halina zorientowała się, jak gwałtownie zapadł wieczór. Marek pożegnał się, zawstydzony wyszedł. I… nie wymienili się numerami.
Zrozumiała to dopiero, gdy została sama. Serce ścisnęło się z niespodziewanego smutku. Było jej choćby wstyd – jak to, w jej wieku… A jeżeli tylko był uprzejmy i tyle? I więcej się nie pojawi?
Minęło kilka dni. Halina zaczynała już sobie wmawiać, żeby zapomnieć. Przecież to tylko przypadek. Ale pewnego wieczoru, gdy miała nalać sobie herbaty i włączyć ulubiony serial, rozległ się dzwonek do drzwi.
W progu stał Marek. Z bukietem róż i pudełkiem sernika.
— Przepraszam, iż bez zapowiedzi… Ale nie wziąłem numeru. A nie mogłem zapomnieć.
Halina patrzyła na niego i uśmiechała się przez łzy.
— Tak się cieszę, iż przyszedłeś.
I choć miała już prawie sześćdziesiąt lat. Choć włosy posiwiały, a kolana bolały wieczorami. Po raz pierwszy w życiu czuła się prawdziwą kobietą – pożądaną, ważną, kochaną.
Tak to bywa. Gdy autobus się psuje, a serce – przeciwnie, zaczyna działać. Gdy życie, po bólu i rozczarowaniach, nagle daje szansę – na miłość. Prawdziwą, dojrzałą, cichą jak letni wieczór.
ITeraz, gdy patrzyła w jego oczy, wiedziała, iż nigdy nie jest za późno, by znaleźć swoje szczęście.