FRAGMENT:
Bad Mexican Dog
Niebo jest całkowicie zachmurzone, plaża wciąż pokryta cichymi ciałami. Panuje słodki,
ciężki, elektryczny zapach piorunów i potu. Jest taki czas – od momentu pojawienia się w chmurach deszczu do momentu, gdy pierwsze krople spadną na skórę – kiedy goście plażowi nie wierzą w deszcz. Wciąż leżą, w 24 rzędach po 20, z błyszczącymi brązowymi brzuchami i w okularach przeciwsłonecznych, ponieważ zapłacili za leżenie na słońcu. Pierwsze krople spadają i robią ciemne dziury w piasku, rozpryskują się o plastik leżaków, mnożą się i stają nie do odróżnienia od oceanu, nieba i plaży. Goście przylepiają się do trzonków parasoli, ale biała tkanina przemaka błyskawicznie i zaczyna z niej kapać.
− Bez słońca parasole są niedorzeczne − mówi Jia i śmieje się. − Zupełnie siebie nie
przypominają. Goście wyglądają pomocy z naszej strony, ale w czasie sztormu mamy ich zostawić sobie samym. Właściciel wpadł na ten pomysł, żeby im przypomnieć o ekskluzywności tego, za co płacą. I o zaletach wynajęcia sobie osobistego boja: tylko Manu jest wciąż na piasku. Niesie torebkę francuskiej damy i osłania ją plandeką, którą znalazł rano w schowku, już wtedy wyczuł deszcz. Pochyleni brną przez rzędy leżaków, skręcają w stronę promenady i mijają kwadratową chatkę z bambusa, która służy jako klubowy bar i recepcja. Wystający z torby róg słownika francusko-hiszpańskiego, którego ona używa do nauki Manu, moknie, kartki słownika puchną. Włosy Manu przylepiają się do kawałka pleców pomiędzy łopatkami. Już na promenadzie, kiedy on pomógł jej wsiąść na tylne siedzenie taksówki i właśnie miał zatrzasnąć drzwi, wysunęło się z nich długie, kościste ramię i wciągnęło go do środka.
Kiedy taksówka odjechała, obracam głowę i patrzę na plażę, jak cała reszta: Jia, Ginger, ten nowy – Bill – co ma cienkie, zaczesane do tyłu włosy i kiedy nie wie, iż ktoś na niego patrzy, lekko zraniony wyraz na kanciastej twarzy. Stoimy w szeregu pod dachem recepcji z liści palmowych, w parze, która nie opuści naszych ciał w tym wilgotnym powietrzu. Za nami stoi właściciel i pali. Powierzchnia oceanu jest rozpuszczona w mętnej, szarawej mgle bez horyzontu. Plaża też staje się częścią nieba, strumienie deszczu niosące ze sobą brud z alei sprawiają, iż piasek pływa. Leżaki, wyciągnięte z szeregu, przypominają owady unoszące się na powierzchni starej jak świat tequili sunrise, odcienie czerwieni na spodzie: krew wielu chłopców i krew, którą przelaliśmy, by przywrócić ich do życia. Deszcz to wszystko rozmieszał, tak samo jak sprawił, iż kamienie wydzielały ziemisty zapach ich krwi, tak samo jak sprawił, iż ożywiona woda w przebieralni wystąpiła z brzegów: dookoła, pomiędzy gośćmi na plaży, małe, piaszczyste, śluzowate stwory podnoszą się na krótką chwilę i jęczą, po czym zostają zmyte przez nurt i rozpuszczone w wodzie. Deszcz wydobywa wszystko, co najlepsze, z tego, co jest. Jego zapach nas uspokaja, słyszę to w naszych oddechach, które wypełniają powietrze pod zadaszeniem.
− Dobra, chłopcy − mówi właściciel i posyła peta nad naszymi głowami. – Deszcz się uspokaja. Kiedy zniknie, chcę mieć porządek w klubie.
Łącznie ma być 480 leżaków, 24 rzędy po 20, nas jest 4 bojów, praca jest ciężka. Najpierw wyrównujemy piasek szerokimi grabiami, tak iż znów staje się bielutki jak kokos z reklamy batona bounty. Tubki z kremem, glony, gazety, opakowania i butelki piętrzą się na kupkach, które ładujemy do kontenera za przebieralnią, na tyłach kwadratowego domku z bambusa.
Później Jia ustawia narzędzie, którego używamy do przywrócenia porządku po deszczu: pięciometrowy słupek, na jego końcu przejrzysty kryształ w kształcie piramidy, załamujący światło w sieć pomarańczowych promieni. Ze spodu kryształu światło rozprzestrzenia się nad plażą. W zenicie tworzy perfekcyjną sieć w kształcie kwadratu: biegamy w tę i we w tę między naszymi rzędami i stawiamy leżak na każdym przecięciu. W połowie czuję mdłości w moim pustym brzuchu i zakwasy w nogach, ale jeżeli ustawienie wszystkiego zajmuje dłużej niż dziesięć minut, zaczyna rzucać się w oczy. Tylko lekkie drganie jest w porządku mówi właściciel, delikatna wibracja w rzędach, tak ustawia się czas w tym systemie.
Kiedy stoję na czworakach i próbuję złapać oddech, ktoś kładzie mi dłoń na karku i palcami gładzi mnie po włosach. Patrzę w górę na Manu, który w świetle jest szeroki i ciemny.
− Gdzie byłeś? – pytam.
− W pracy – uśmiecha się i wyciąga w moim kierunku pięść pełną banknotów.
− Przydałaby się twoja pomoc tu wcześniej – mówię.
− Ach, weź przestań. Wiesz dobrze, iż nigdy bym nie tknął tej starej prukwy. I ona też wcale tego nie chce….
− Wcale nie o to mi chodziło.
− Ona chciałaby mieć… wnuka. Młodego, małego kumpla, którego mogłaby ukulturalnić i z
nim konwersować. Ludzie w jej wieku są tak nudni, mawia, nie mają już żadnych pasji – schyla się w dół, zaciska palce na moim karku i przystawia mi wargi do ucha. Jego oddech ma tę samą temperaturę, co powietrze, ale jest trochę bardziej suchy. Mówi:
− Wiesz dobrze, iż nie chcę tykać innych niż ty – a w jego głosie jest czułość i zarazem coś agresywnego albo choćby groźnego. Od kiedy zaczął spotykać się z francuską damą z kapeluszem, wstąpiło w niego coś bezwzględnego, duża, zbita czasza parasola, która wtłacza swój cień w jego twarz i kończyny. Kołysze teraz bardziej barkami niż biodrami Mówi do mnie i dotyka mnie, jakby jednocześnie chciał się przybliżyć i oddalić ode mnie. Smuci mnie to. I podnieca. Wciska moją głowę w piasek i śmiejąc się, ucieka. Podrywam się i lecę za nim, chwytam go od tyłu i wpadamy do oceanu.
Potem jest wieczór, a on wciska mnie głową naprzód do basenu przed ławką w przebieralni. Morska woda paruje na pomarańczowo i sięga do połowy moich ud. Jest gęsta i żywa dzięki galaretowatym glutom, którymi dzień pod dniu ją wypełnialiśmy, te połączyły się ze sobą i z solą: małe, żylaste, białawe jajeczka pęcznieją w zbitkach. Stoję na czworaka przed Manu, który na kolanach karmi mnie ożywioną wodą, zgarnia ją dłonią do mojego tyłka. Słońce jest teraz we mnie, słońce zachodzi w oceanie. Później on pokazuje mi zewnętrzną, przezroczystą skorupę krewetki, który znalazł na plaży, wkłada rękę do kąpielówek i wyciąga swojego długiego, cienkiego fiuta.
− Masz ochotę? – pyta i kiwa głową, ja też przytakuję, więc wykręca głowę ze skorupy rozmiękcza resztę w ożywionej wodzie. Skorupa przylega ciasno do jego fiuta, wyjąwszy odnóża, które zwisają z korpusu. Unoszę się na wodzie z lekko wygiętymi plecami, tak, iż mój tyłek wystaje nad powierzchnią wody Rozluźniam się od środka i czuję, jak wślizguje się we mnie: pręgi i mrowienie odczuwane w śluzie i chłodzie. Przez dziurę w ścianie słońce rzuca słup światła na wodę. Manu porusza się we mnie, mój kręgosłup galaretowacieje. Czuję w nim jajeczka: uderzamy u jego podstawy, wędrujemy powoli przez podbrzusze. Strużka gęstego, białego soku, najpierw Manu we mnie, a potem ja z jajeczkami na słońcu, lądujemy na piaszczystym dnie. Wydobywamy wszystko co najlepsze z tego, co jest. Przez śluzowatą membranę widzę, jak inne jajeczka pękają, a z baniek niezgrabnie wypływają podłużne stworzenia, śmiejąc się, wplątują w siebie nawzajem, okręcają w piasku, który wiruje.
Dostaję czymś w twarz, miękka stopa w brzuchu, padam na dno i ponownie rzuca mnie w stronę stworzeń w świetle. Przez sekundę zza membrany śmieje się do mnie świecące czerwone oko. Szczupła noga na moim tułowiu przyciska mnie do ziemi, podczas gdy ktoś gilgocze mnie po brzuchu swoimi czułkami. Śmieję się i napieram na membranę, kopię i łopoczę wszystkimi odnóżami. Nagle wykluwam się i zaczynam poruszać, wygięty w tyłku, z kończynami jak organiczne wiosła poruszam się przez wodę, płynnym, ciągłym ruchem, w tempie idealnym dla mojego małego ciała. Inni chłopcy też są tu gdzieś w wodzie. Jesteśmy wszyscy bardzo mali.