Eka • Zaistnienia

osme-pietro.pl 1 miesiąc temu
Murmuracje


Przy ognisku kończyli swoje kolejne Razem.
On wiedział, ona nie.

Była polana i noc. Pod gwiazdami, obok starej studni, wtulała się ufnie w czas. I w niego.
– Pamiętasz, dziewczynko, jak zaczęło się nasze pierwsze?
– Yhm.
– Więc co powiedziałem wtedy na mostku?
– Zapytałeś: Czy mogę ciebie zabrać. Od razu wiedziałam, iż nie chodzi ci o żadne miejsce.
– Jak ty to robisz, iż kochać cię muszę?
– I za ten przymus dajesz mi mniejszą połowę siebie?
– Laku, nie ma mniejszej połowy, i nie kłam, masz mnie całego, choćby jeżeli niepewność każe ci widzieć inaczej.
– A jutro?
– Zawsze.
Nie pozwolił spierać się dalej. Jesteś falą i nie znikniesz, bo chcę, bo wypływasz ze mnie – usłyszał.

-2-

Milczeli. Odezwał się, kiedy pogłaskała go po policzku:
– Rozstania były dlatego, iż kochaliśmy się, przecież wiesz.
– Idioci z nas, przyznaj.
– Ale uczciwi. Popatrz, teraz tylko ty, ja i gwiazdy.
– Słuszna kolejność – zaśmiała się – chcesz czegoś ode mnie?
– Możesz obiecać, iż będziesz pamiętać?
– Co, kochany?
– Nas, znaczy... mnie.
– Szykuje się coś niedobrego?
– Ciii...
Obawiała się konfrontacji z prawdą. Wszystkie zawieszenia tonu, gesty, spojrzenia, od dawna nie były już metaforami najtrudniejszego wiersza świata. Postanowiła więc nie pytać. Droga Mleczna przytłaczała ciężarem i tajemnicą. Nauczona klęskami sprawdzających się domysłów w przeszłości, twardo postanowiła niczego nie ułatwiać. On, jedna z nielicznych pewności, której musiała się trzymać, bo każde odstępstwo było ucieczką w pozorność życia.
Wstała, by dorzucić suchą gałąź do ogniska.
I wtedy zaczął z takim przekonaniem, i spokojną pewnością twierdzić, iż narracja to słowo wytrych, które zwodzi, narusza prawdę, podnosi rangę przemyślanym wyborom.
– Słuchaj, Laki, a o ile niezaplanowane staje się przyczyną zła, to wplątani w jego skutki jesteśmy winni, czy usprawiedliwieni?
Czuła, iż mówił jej o czymś cholernie konkretnym i ważnym.
– Pomyślę o tym jutro.
– Mądra decyzja, a teraz wyłącz myśli i włącz zmysły, dobrze?
Kochała śmiać się z nim głośno i długo trwali w beztrosce, zanim euforia przeszła szerokim traktem. Udała, iż nie słyszy, gdy zapytał cicho:
– Śpisz?
Sercu i oddechowi narzuciła miarowy rytm. Zasnęła, kiedy zaczynało wschodzić słońce. Dym z dogasającego ogniska leniwie szedł w górę z i robiło się coraz chłodniej. Był bardzo zmęczony tym, co miał ujawnić. Czasu już nie było. Zaniósł ją w śpiworze do domu i w końcu usnął.

Dzień zaczął się dla nich dopiero kwadrans przed południem. Do poobiedniej wyprawy nad jezioro jednak nie doszło, burza zatrzymała ich w domu. Wieczorem pojawiła się kolejna. Uznał to za znak.
– Lakszmi, posłuchaj i nie przekreślaj od razu...

Wstała od stołu. Podeszła do okna. Próbowała ogarnąć to, co przed chwilą powiedział. W zasadzie historia byłaby banalna. Dziewczyna z roku, jego choroba i tamtej troskliwa opieka w szpitalu, obiadki, domowe ciasteczka, odwiedziny każdego dnia, a potem seks... gdyby – i tu implodowała przerażeniem – nie ta przypadkowa ciąża i poronienie, dające wszak im szansę. Zapytała niepewnie:
– Kiedy to?
– Miesiąc temu, wiesz Mała, ja muszę się z nią ożenić. Tydzień temu zadzwonił do mnie jej ojciec. Wzięła opakowanie relanium. Byłem u niej przedwczoraj w szpitalu, i na szczęście... już jest lepiej.
Krople deszczu wybijały coraz szybszy rytm po drewnianym dachu. Nie miał odwagi podejść. Stała przy ciemnym oknie plecami do niego i powstrzymując łzy, zaciskała zbielałe palce na parapecie. Nie, nie chciała, nie mogła w to wierzyć!
– Co ty mówisz Jaku, jak możesz mi to mówić?
Ściany pulsowały, belki sufitu uginały się przy każdej próbie złapania głębszego oddechu.
– Nie jesteś tą drugą, pamiętaj! Ale proszę, spróbuj nie mysleć teraz tylko o sobie. Straciłem dziecko, a ona chciała być matką, pragnęła tego – zawahał się – tak mocno jak ty mnie, a ja ciebie.
Nigdy nie patrzyła na niego z większym zdumieniem. Milczała, nie mogąc uchwycić sensu, kiedy podkreślał rolę przypadku, braku wyboru, obopólnej ich niewierności.
– A ona była dziewicą, rozumiesz?
Objął ją. Tulił. Pozwala, mimo pierwszego oporu, by wziął ją szybko, nerwowo, zachłannie.
– Zdradzasz ją ze mną i to ostatni raz, ostatni, pamiętaj!
Powtarzała i rósł gniew, i dławiła gorycz, a później cisza pochyliła ją w sobie twardo.

– Nie odwracaj głowy, spójrz mi wreszcie w oczy, kocham ciebie i nie zostawię dla niej.
– Wiedziałeś, iż jest w ciąży, gdy wróciłeś?
– Nie, ale i tak bym przyszedł.
– Kłamiesz. Dałeś raj w górach na początku maja. Cholera, wszystko genialnie wyreżyserowałeś. Po co? By bolało mocniej, gdy w końcu zderzyłbyś z waszym nadchodzącym dzieckiem? I czemu, do diabła, wtedy nie dobiłeś, co?!
– To byłby koniec.
– Moja wina? Ale zdradź, na co niby czekałeś?
– Nic nie rozumiesz.
– Przeciwnie, wszystko, a ona wie o moim istnieniu?
– Od początku.
– To powiedz ukochanej, jak bardzo mi jej żal.
– Jest ze mną szczęśliwa.
– Więc stopy wody pod kilem dla waszej łódki i pomyślnych wiatrów.
– Kochanie, damy radę i bez twoich życzeń, pochyl się nad naszą miłością.
– Jaką naszą?! Nad moją tak i to będzie niekończąca się flauta.
– Nie musi tak być, teraz od ciebie wszystko zależy.
Nie było sensu mówić dalej, a i burza cichła. Obok starego krzesła leżała rozdarta na plecach sukienka, włożyła ją bez pośpiechu. W zgrabiałe z zimna palce zgarnęła ze stołu zapalniczkę i papierosy.
Z kuchni zabrała czarny, gruby sweter. Już będąc na progu, cofnęła się po telefon. Nie zamknęła drzwi, więc jeszcze przez moment odprowadzał ją wzrokiem. Przywołał jątrzący fragment czasu, aby za nią nie pobiec.

Stała niemal wśród gwiazd przy zalanym wodą ognisku.
– Do kurwy nędzy z tą jego filozofią! – rzuciła im głośno, próbując zapalić mokry od łez pierwszy papieros. Potem tylko sobie znanymi ścieżkami dotarła nad jezioro i tam siedziała skulona na werandzie czyjegoś letniskowego domu. Myślała, iż tkwi w najstraszniej nocy życia.

Ich poprzednia próba bycia razem, tak na co dzień, bo czuła jego myśli zawsze, też skończyła się po paru miesiącach tym, iż nie potrafił nie opowiedzieć o kolejnej swej, na szczęście już wtedy byłej. Miała również na sumieniu prawie półroczny związek, więc zniosła. Nie miała pojęcia, czy wiedział, ale posiadała na tyle rozsądku, aby tym faktem się nie rewanżować.
Los rzadko jest posłuszny naszym chceniom. Nigdy wcześniej nie okazywał zazdrości, dlatego była zaskoczona, gdy nazajutrz po jej urodzinach, w kawiarni na Starym Mieście, usłyszała:
– Mała, teraz ty opowiedz mi o swoich facetach, bo przecież byli, wiem.
Przemogła się i spojrzała mu w oczy. Tłumaczyła, iż tamci pojawili się obok życia. Patrzył ironicznie, kiedy porównywała ich do mijanych, rozmazanych i obojętnych widoków zza szyby pędzącego samochodu.
– Bawmy się w to nędzne życie dalej, potrafiliśmy przeżyć naszą miłość.
– Zabiję cię.
Odsunął wiklinowy stolik, nachylił się i szepnął:
– Nie dam ci na to czasu, kochanie.
Wyszedł i nie widziała go przez rok.

W tamtych dniach i miesiącach chętnych rówieśników i mężczyzn zmywała jak makijaż przed lustrem. Ile tych imion na niej było, nie pamięta. Wywołująca popłoch propozycja białej sukni z welonem, zwariowany czas z obiecującym muzykiem – będziesz w partyturach wszystkich rozpinanych dźwięków – bla, bla, bla… no i te zupełnie chwilowe ucieczki. Chciała zabić przekonanie, iż wróci do niego z każdej, choćby najbardziej obiecującej, ścieżki losu. Szła po nich odważnie z nadzieją na metamorfozę. Bez skutku, konfrontacje nieubłaganie działały na jego korzyść. Zrozumiała szybko, iż walczy przede wszystkim z upokorzeniem, jakim było jego milczenie. Chcą mnie, zobacz ilu, i jak! – stało się gorzkim lekarstwem i jedynym możliwym.
Wiedziała, nie pragnąc wcale tej wiedzy, iż nie jest sam, bo nic przed żyjącymi czasem innych się nie ukryje. Zawsze cię dopadną. Niechby i jego! – powiedziała przed lustrem i nie była zła ani przestraszona. Nikt nie będzie mnie zmieniał! – dodała po chwili głośniej i z większą determinacją.
Stała się chłodnym obserwatorem. Polubiła jedynie młodszego o rok chłopaka z medycyny. Lekko upili się na imprezie, a gdy po raz trzeci tańczyli, obiecał jej dać czystą miłość. Chwilę toksycznego śmiechu zakończyło pytanie:
– Czyli niby co, głupku?
– Chwile namiętności, wchodzisz? Bez godowego tańca, niemądrych obietnic i chłamu potem.
I było z nim tak spokojnie, bezproblemowo.
– Masz czas?
Tak. Nie.
Relacja obcy – bliscy była doskonała. Trzymali idealnie pożądany dystans, czytali to z siebie bezbłędnie, a kiedy trzeba potrafili być czuli, gdy pragnęli – niepohamowani. Miał niesamowite poczucie humoru, było dla niej najskuteczniejszym lekarstwem. Śmiali się z siebie i z innych.
– Kocie, nudzi mi się, wejdźmy objęci, a potem zrobisz mi scenę i pofruniesz tańczyć.
– Policzek wystarczy?
– Może być, tylko żeby jutro śladu nie było, jadę do mamusi.
– Bez obaw, mentalnie dołożę mocniej, gdy zacznę przyciągać, ale wtedy choćby nie spojrzysz, dobrze?
– A ty, gdy zacznę wyrywać co ładniejsze.
– Ode mnie?! – śmiała się.
– No jasne! A gdy zobaczysz, jak siedzę z najlepszą laską przy barze i zamawiam dla niej twoje ulubione amaretto, co zrobisz?
– Podejdę z którymś i powiem, iż co prawda o gustach się nie dyskutuje, ale stać cię na więcej.
– I oblejesz ją pachnącymi migdałami. Zrób to po królewsku, please.
– A co potem?
– Przygwożdżę debila spojrzeniem maczo, chwycę cię w talii i obejmiesz mnie słodko ramionami.
– Wariacie, naprawdę to zrobimy?
– A co, boisz się?
Po wyjściu stwierdzili zgodnie, iż powinni rzucić w diabły swoje studia i zdawać na PWST.
Gdzie nauczyłeś się tak prowadzić w tańcu? – uśmiecha się. Nie poczułaś wcześniej mej gorącej krwi? To niemożliwe, coś z tobą nie tak! – krzyczy i ciągnie ją za rękę do podjeżdżającego autobusu. Przechwałki, jak każdy myślisz żeś wyjątkowy, ale ten długi dla publiki pocałunek na koniec był genialny! – ripostuje i łagodzi jednocześnie na stopniach pojazdu.
– A ty niesamowita, pytając: Dulcissime, jak mogłeś? I ta kwestia: Laleczko spadaj, on potrzebuje prawdziwej kobiety – lejąc jednocześnie wolno likierek na jej buty, zauważyłaś Kocie, jak kompletnie zesztywniała?
– A ty, dżentelmenie od siedmiu boleści, po co położyłeś jej trzy stówy na blat, te szpilki były warte najwyżej połowę! Konradzie – komediancie, masz teraz choć na jedno piwo, czy wspomóc?
– Żartujesz, mam dychę, nie dałem napiwku.
– Napiwkiem bądź dla mnie za trzy dni, teraz muszę lecieć.
– Strasznie skąpa robisz się przez tego Szkota, też ci dam na szpilki.
– Nie tego chcę od ciebie Don Juanie, więc nie bierz więcej godzin na sprzątanie prosektorium.
– Ćwiczę przy okazji jak rozczłonkować zgrabnie ciało, potem nie będzie z tobą problemu.
– Moja największa torba jest w pawlaczu, twój plecaczek choćby nie na moje skąpe gabaryty.
– Tyle razy mówiłem, nie pij piwa, powoli się zaokrąglasz.
– Kuźwa, serio mówisz?
– Coś ty, patyczaku biedaku.
– Odwieziesz mnie na lotnisko?
– No problem.

Zatrzymała się w biegu niewiadomodokąd szarym popołudniem. Zobaczyła rozciętą brew Konrada, wychodząc ze snu. Siedział na parapecie, paląc, na co wskazywała pełna popielniczka, enty papieros. Dobrze, iż chociaż przy szeroko otwartym oknie.
– Cześć. Gdzie tak oberwałeś?
– Co pamiętasz z wczorajszego wieczoru?
– Byliśmy w Edenie, prawda?
Przez głowę przelatywały obrazy zatłoczonego baru, drinki, pulsujące światła wokół parkietu, rytm, lęk, potem drzewa i Konrad za plecami, oburącz, do bólu, uciskający rytmicznie jej brzuch… zaraz... darł się na nią, o co?
– Krzyczałeś na mnie.
– Pamiętasz, jak dziany, obleśny gościu siedział obok i gapił się na ciebie?
– Nie.
– Kiedy kolejny raz sama poszłaś tańczyć, położył przede mną sto euro, potem następne, i...
– Nie kończ, nie musisz.
Odwróciła się, kryjąc twarz w poduszkę. Mimo silnego oporu, bez ceregieli wyciągnął ją z łóżka.
– Posłuchaj dziewczyno, barman powiedział, iż widział jego łapę nad twoją wódką, iż pewnie coś wrzucił, więc wyrwałem spod niego stołek, przywaliłem w jaja, no a potem doskoczył jego goryl i mi dołożył, ale, Kocie, gdyby nie bramkarze, zabiłbym skurwiela w odwecie, a ty... ty choćby nie zauważyłaś, tańczyłaś po prostu, dla innych, dla siebie.
Nie czuła nic, kamień w środku, a on patrzył jak zraniony mężczyzna na swoją kobietę. Ujęła jego szczupłą, chmurną twarz w dłonie i dotknęła ustami rozoranej brwi. – Konrad, ale wiesz, iż z tobą jest źle? Pamiętasz umowę, prawda? – szepnęła do ucha. Skinął głową, raz po raz. Potargała kaskadę jego czarnych i niesfornych włosów. Tak lubiła się nimi bawić. Szkoda.
– Przyjdź, jak już ci się uda, ze swoją byłą, powiem...
– Co?
– Powiem, czy warto było się ze mną męczyć.
Uśmiechnął się.
– Nie martw się o mnie. Dbaj o siebie Kocie i weź pod uwagę, iż mówi ci to przyszły psychiatra.
– Z trójczynami w indeksie.
– Ale dobry w te psychologiczne klocki.
– Sprawdzę może w przyszłości, idź już, doktorku.
Najgorzej nie wyszło. Odprowadzała go wzrokiem, schowana za firanką. Wiedziała, iż na przekór ich wielkim miłościom, na zawsze zapamiętają komponowanie nocy z Laylą w tle. Jej pierwsza, tak dynamiczna, oryginalna wersja często biegła od grafitowych kolumn. Zapytała kiedyś o jakiej to czarnowłosej Arabce, chce zapomnieć w jej ramionach. Powiedział, żeby się odczepiła, i iż imię wywodzi się od hebrajskiego Lilith – noc. Nie naciskała więcej, szanowała tajemnice, a on też nie pytał, gdy czasami patrzyła zimno w oczy przy zachłannych bluesach, leżąc napięta na jego mocnych żebrach. Byli siebie warci. Toksyczni w bólu, podtrzymywali się odbitym ogniem i byli w tym naprawdę dobrzy.

Wtedy naprawdę chciała się uwolnić od miłości i nieistotnych związków. Rzuciła się w rozsądną filozofię, rozgryzała spekulatywny realizm i cieszyła się, bo tak pięknie królował tam przypadek. W bibliotekach zachłannie czytała Szekspira, Dostojewskiego, Camusa i Nietzschego, odleciały Upaniszady, teraz tamci podpowiadali drogi. Tak, tak, wszystko wokół to tylko teatr, więc absurd, a silni wygrywają. Tomiki ulubionych poetów zamknęła w pawlaczu nad drzwiami łazienki. Samotność ograniczała do przypadku. Sesję zaliczyła na miesiąc przed terminem. Bywało, iż ostro piła, poczuła lekkość dragów, miała pod ręką tylko znajomych. Przestała prawie pisać w swoich od lat prowadzonych zeszytach. Odnotowywała czasami niektóre noce. To broniło i nie bolało. Jeden z przechodniów po białej pościeli nazwał ją cętkowaną panterą, która zagryzła w sobie pierwszego kochanka i nie wie jak się za to ukarać, ale i tak chciał, by przeniosła się o te marne dwa tysiące kilometrów do niego. Weekendowe komforty miały wiele lekkości, ale żeby na stałe? Nie, na to była za słaba jeszcze, a niechciana miłość za silna. Jego loty były udane, jej zawsze trochę spóźnione. Pilnowała się, on zresztą nie naciskał. Mogła w tych chwilach mówić głośno, iż dałaby wszystko, aby to on, nieobecny, i wciąż niedający się usunąć z czasu, ją dotykał, bo ten wtulony, co teraz szukał jej zapamiętale i tak nie rozumiał, czasami tylko zamykał oczy.
Oni wszyscy są obcy – odpychała, jak tylko potrafiła, coraz częściej prześladującą myśl, by ratować czas bez niego. A świat uparcie płonął. Nie chcąc, czekała.

Na urodziny dostała kartkę: Mojej miłości – dużo radości! W środowy poranek otworzył drzwi swoim kluczem, bo zamku nie wymieniła. Czasami to choćby chciała, żeby ją zobaczył z innym. W sumie nie zrobiła z tym ryzykiem zupełnie nic.
– Kocham cię, pobierzmy się, dobrze? Już wiem, iż starczy mi wiary do końca życia.
Nic nie powiedziała, bała się, to wszystko ją przerosło, więc tylko pogłaskała go po policzku.
A potem kochali się łagodnie i namiętnie. Wchodzili ostrożnie w pomarańczowe tunele, igrali z ogniem bliskości tak wszechogarniającej i już ponadzmysłowej, iż zatracali niebezpiecznie poczucie granicy między sobą. Byli tym samym spojrzeniem i skurczem serca.
– Jaki czas uniesie więcej?
– Rozpacz, kochanie.
Wieczorem usłyszała, iż postawił ją na piedestał i iż nie może znieść myśli o nich w niej, i na pewno będzie lepiej, kiedy się rozstaną, może czas pozwoli im zapomnieć o odstępstwach. Mówił o sobie i o niej gorzkie słowa, ale była dziwnie spokojna. Czas nie pozwolił, ale ta ich poobijana miłość tak. I od tego dnia było już dobrze, bez ciszy, bo nie zamykali wolno drzwi i znienacka nie oddawali zabranych z półek książek. W maju zdobywali szczyty dosłownie i metaforycznie.

A dzisiaj? Jezu… chce się ożenić z inną. Co z nami będzie? – pytała.
Noc i jezioro milczały, ale przecież wiedziała, iż droga mogła być tylko jedna. Niestety, stary, tępy scyzoryk wyjęty z kieszeni czarnego swetra cudu nie zdziałał, ot, tylko polała się krew.

Olka, przyjaciółka od przedszkola, przyjechała nad ranem i zabrała ją do siebie. Po paru dniach, w połowie sierpnia, Mała wróciła do swojego mieszkania, które domem nazywała tylko wtedy, gdy w nim był Jaku. Po dwóch godzinach miotania się wśród wątpliwości, podjęła decyzję. Nigdy razem nie byli nad morzem. Zaparzyła za mocną kawę i siadła przy biurku. Oglądała przez zbyt długą chwilę jego zdjęcia. Bała się, ilość nieodebranych połączeń i te zdania na kartkach proszące o kontakt mogły zmienić plan.
Spakowała kilka rzeczy.
Nad zlewem spopieliła pierwszą kartkę. Trzymała ją dzielnie, aż prawie cała zetliła się w powietrzu. Kolejna też krzyczała w płomieniu, więc pozostałe rzuciła na łóżko. Wyszła trzy godziny przed czasem.
3 -

Jak to to, tak to to, jak to to tak... przerywane krótkimi okresami postoju, nie pozwalało zapomnieć. Uczciwie przed sobą przyznała, iż wszystkie wymyślane warianty są albo pretensjonalnie zmanierowane, albo podłe. Walczyła z napierającym łkaniem, próbując regulować rytmiczność oddechów. Płytkie fazy bezradnie migotały. Z całej siły wymierzyła sobie policzek. Pomogło na chwilę.
Otworzyła okno, wychyliła się. W uciekającej czerni szukała pomocy do kolejnej stacji.
- Kontrola biletów, halo, słyszy mnie pani?
Oprzytomniała. Z tylnej kieszeni czarnych dżinsów wyjęła złożoną na pół ciężką decyzję.
- Kiedy będziemy nad morzem?
- Za godzinę, a może pani przejdzie do wagonu obok? Są tam dwie miłe panie.
- A tu mi coś grozi?
- Skądże, mamy środek tygodnia, skład jest prawie pusty.
- Wie pan, chyba spróbuję zasnąć.
- Nie opłaca się, godzina - żaden sen.
Było coś ujmującego w uważnym spojrzeniu starszego, siwiejącego mężczyzny i wiele kojącego spokoju w głosie. Poczuła swoje łzy dopiero, gdy zapytał:
- Coś się stało dziecko?
- To tylko alergia na pyłki.
Zamknął okno i zniknął bez słowa.
Ale po kilku minutach, nieco zażenowany, z termosu nalewał gorącą kawę do plastikowego kubka.
Gdy przemogła się, w milczeniu słuchał opowieści, kiwając aprobująco głową w tych miejscach zwierzeń, gdzie wsparcia oczekiwała.
- Co mam zrobić?
- Trzymaj się swego serca.
Banał, nie? Kilka słów.
Była jednak bardzo wdzięczna.Cczym jest nocna samotność w szarym pociągu… kto wie, nie pyta. Tymczasem po suficie wytrwale idzie pająk, cofa się, kręci w kółko, chowa w zakamarki pod spojrzeniem. Proszę się nie dziwić, entropia nieubłaganie rośnie. Trwa koniec od początku. Najważniejsze: nie powielać. Tworzymy jedynie to, co stawia opór.


4 -

Zanim dotarła pod wskazany adres, zrobiło się przedpołudnie. Na szczęście nie był to pokój w blokowisku, ale w miarę sensowne lokum na pierwszym piętrze zadbanej, poniemieckiej willi. Tylko wspólna kuchnia i łazienka na piętrze stanowiły niemiłą perspektywę. Martwił też stan konta, gwarantując cztery, góra pięć dni pobytu. Ser, pomidor i piwo nie zagrażały, ale cena cameli dobijała. Paliła już paczkę dziennie.
Powiesiła w szafie dwie letnie sukienki, na półki wyłożyła sprane, jasnoniebieskie podarciuchy, bieliznę, trzy bawełniane podkoszulki na ramiączkach i czarny, gruby sweter, zimą wydziergany przez mamę. Pomyślała, iż dobrze zrobiła, przyjeżdżając tutaj. Na dnie torby leżała jeszcze książka sfatygowana powrotami, dwie paczki papierosów, kosmetyczka, niebieskie sandały i brulion z grafomanią. W pokoju nie było popielniczki. Stanęła przy oknie. Strzepując popiół na szary parapet, rozejrzała się po ogrodzie. Nawłoć, krzaki pigwy, tu i ówdzie cyprysiki. Pod starą, rozłożystą jabłonią kusiły dwie ławki.
Nieprzespane noce dały o sobie znać. Przykryła się jasnofioletowym prześcieradłem. Wyprawę nad morze postanowiła przełożyć na wieczór. Zasypiając, myślała o dziewczynie, która z nim została.
I nie było w niej krzty nienawiści. Żal tylko. Ogromny.

Miała okno od zachodu. Fala letniego żaru zalała przestrzeń po piętnastej. Z dołu dobiegała popowa piosenka, szczekał pies. Wzrok beznamiętnie lustrował pokój: zielone zasłony, białe ściany, ciemne meble i sosnowa podłoga z dywanikiem w intensywnej żółci. Stary telewizor na komodzie. Jej torba na fotelu pod oknem. Zastanawiała się, czy byłaby szczęśliwa, gdyby mogła cofnąć czas, najlepiej do przedostatniej klasy liceum, i zmienić go innym wyborem. Idiotyzm – szepnęła – skończony idiotyzm.
Poczuła pragnienie. Na korytarzu spotkała kobietę z około dwuletnią, zapłakaną dziewczynką. W kuchni, przy oknie, stał młody mężczyzna. Nie miała ochoty na wymianę choćby zdawkowych zdań. Weszła do łazienki. Była ciemna, chłodna, w sam raz na taki upał. Po letnim prysznicu uświadomiła sobie, iż nie spakowała ręczników. Cudzych, nieważne iż wypranych, nie tolerowała. Trudno, w pokoju przebierze się w suche ciuchy. Długie włosy postanowiła wysuszyć na słońcu, siedząc na parapecie.
Właścicielka, wieszając pranie w ogrodzie, przyjaźnie pomachała ręką.
– Gdzie najbliżej mogę zrobić zakupy?
– Trzecia przecznica stąd, niecały kilometr, mąż zaraz jedzie, zabierze się pani?
– Nie, dziękuję. Przejdę się później.
Było normalnie, było dobrze. Wybrała stacjonarny numer rodziców i od mamy dowiedziała się, iż Jaku wciąż wydzwania.
– Co mam mu w końcu powiedzieć?
– Nic. Nie ma mnie.
– Dbaj tam o siebie.
– Spoko, wrócę niedługo. Nie martw się, mamo.

Pod wieczór wybrała się nad morze. Szła brzegiem. Później ścieżką prowadzącą na poszarpany klif. Im wyżej podchodziła, tym mocniej czuła się nieswojo. Kiedy stanęła na krawędzi urwiska, kilka kamieni potoczyło się w dół.
– Zrobisz krok do przodu?
Odwróciła głowę, nie było nikogo. Przestraszona, gwałtownie zeszła na plażę.
Przemyślała wszystko nocą. Powroty nie mają sensu.

Szedł blisko za nią od dobrych kilku minut. Nie wyróżniał się. Przeciętny facet – pomyślała.
– Też aktualnie tu mieszkam, mogę pomóc? – usłyszała, zmagając się na schodach nie tylko z ciężarem zgrzewki mineralnej.
– W czym? – zapytała beznadziejnie.
– W życiu? – zrewanżował się.
W kuchni namówił ją do zjedzenia własnoręcznie usmażonych naleśników. Miał trudną do zniesienia skłonność męczenia rozmówcy opowieściami wyłącznie z własnego życia, ale na szczęście stać go było na dystans do siebie, zatem śmiała się jak dziecko przy każdej kolejnej historii. Wraz ze swoją dziewczyną studiował fizykę w Warszawie. Do kuchni weszła pani Ela, chciała umyć podłogę, przenieśli się więc do ogrodu. Popijając żywca, rozmawiali o kończących się studiach.
– Co będziesz robić?
– Teraz? Wrócę do „Wilka stepowego”.
– Znajdziesz go, dziewczyno?
Gdyby nie jego uśmiech, brnęłaby w oczywiste wyjaśnienia.
Patrzył, jak wolno zamyka drzwi wejściowe. Miał wrażenie, iż nie zamienili ani jednego słowa.

Usiadła w głębokim fotelu. Hesse po raz kolejny przekonywał, iż mężczyźni chcieliby mieć wszystkie kobiety świata, a właściciel szklanych paciorków warianty bytów w kieszeni. W nocy naprawdę nie wiedziała, jakim cudem znalazła się w jego pokoju. Zjadła w kuchni dwa ostatnie naleśniki i wracając do siebie... chyba pomyliła drzwi. Czy chciała je pomylić?

– Nie uciekaj, naprawię, co inni schrzanili.
Było inaczej.
Nie robiła nic i nie myślała o świecie, zdając się na te spokojne, nieznane dłonie i delikatny jak opływ czystej wody dotyk, który domagał się odpowiedzi. Potem swobodna myśl wznosiła się i opadała, rozjątrzała w sobie wszystkie jasne, pożądliwe żądła, i traciła przytomność. Nie potrafiła sprostać żadnym pytaniom, gdy odzyskując świadomość, składała pojedyncze znaczenia dopływających słów.
– Nie bój się, nauczę o tym mówić.
Był stroicielem, bo spłoszona, ze zdumieniem usłyszała swoje ciche odpowiedzi. Odkrywała sylaby, słowa, frazy namiętności, których wcześniej nie mówiła. A potem spełnienie leniwie przelewało się przez nią, rosło, zatapiało w nieskończenie dobrą, białą samotność. Nie wiedziała kim jest, nie znała przedtem, była wszędzie, była w teraz Ogromnym.
Patrzył na nią, odczuwając coś na kształt wzruszenia, przynajmniej tak mu się wydawało, a kiedy otworzyła oczy, zapytał:
– Warto było?
Uszczypnęła się w ramię.
– Śnię?
Śmiech Jacka był zaraźliwy, dołączyła natychmiast. Ale już po chwili dopadło zażenowanie.
I poczucie winy. Idiotko, co tutaj robisz?
– To ja już pójdę.
– Poczekaj, przyniosę z kuchni coś do picia. Piwo z lodówki? Cola?
– Woda, ale w filiżance.
Spojrzał z niekłamanym zdumieniem.
– Tylko mi nie uciekaj, w porcelanie jeszcze żadnej nie przynosiłem.

Nad ranem, stojąc przy oknie, poczuła spokój. Jacek odkrył w niej coś, czego nie znała. Uśmiechała się, przywołując niedawno gubione przytomności, realne odloty poza świat. Skąd idą tacy mężczyźni? Gasząc papieros w porcelanowej filiżance, odkryła, iż stary ból zmalał do zarysu wąskiego sierpa na spłowiałym niebie.
Spojrzała w głąb pokoju. Spał. Ubrała się szybko. Chciała zniknąć, zanim geniusz otworzy oczy.


5 -

Wróciła do pokoju. Wiedziała, iż może Jacka zatrzymać, aby... no właśnie: po co? Zrezygnować wreszcie z siebie? Znaleźć obojętny, niebieski spokój?
Drgnęła ciężka struna lęku, a później z całą mocą uderzył żal. Chwyciła telefon i nie potrafiła wykrztusić słowa.
– Laki! Nareszcie! Gdzie ty do diabła jesteś, kochanie?!
Tak się zaczęło kolejne Razem.

Na jak długo tylko można - chcieli odwlec przyszłość, dlatego zjeżdżają z krajowej jedynki w lewo, na most łączący brzegi Wisły. Ważne są ciche porty, gdzie można się schować, dotykając nieuniknionego. Wiedzą, iż gdyby przed jutrem stchórzyli, nie spojrzą sobie w oczy bezpiecznie, wcale nie spojrzą.

Podjechał pod szarą bryłę kolejowego dworca.
– Poczekaj.
Po paru minutach twardym tonem powiedział:
– Słuchaj, połączenie masz koszmarne, w nocy, z dwiema przesiadkami, schowaj bilet. Zostaniemy tu na cały dzień, a potem zdecydujesz.
Nic nie mówiła, upychając wyrok w tylnej kieszeni spodni, ale jej myśli były głośniejsze od zgrzytu hamującego tramwaju. Skręcił w lewo, potem jeszcze raz.

Od parkingu przy markecie, gdzie zostawili samochód, prowadził ulicami łagodnie pnącymi się do góry. Pierwszą przecinała rzeczka.
– Nie rzeczka, ale kanał, Laku.
Bredzisz – pomyślała.

– Chce ci się pić?
Usiedli przy drewnianym stoliku. Rozglądała się łapczywie, znalazła na murach wąskich kamieniczek płaskorzeźbę nieco kiczowatego łabędzia, zadumaną pannę na ozdobnym gzymsie, okrągłe okienka facjatek i kute balustrady balkonów. W górnym, prawym rogu starego rynku rosła boczna ściana gotyckiego kościoła. Nad wszystkim, po tafli błękitu, leniwie płynęły letnie chmury.
I wtedy ją zobaczył w bukiecie białych róż tak luźno związanym, iż narażonym na rychły rozpad.
Chciał to powiedzieć, ale dzień zrobił się zbyt piękny. Nagle odzyskanego spokoju nie spłoszyły głośne, mijające się tramwaje i znikający w nich przechodnie ani ludzie siedzący obok.
– Wiesz, czym przywiązałaś mnie do siebie? Albo jesteś tuż przed, albo za codziennością, odchodziłem, gdy nieudolnie próbowałaś się do niej przymierzać.
Roześmiała się ciut za głośno.
– Rąbnięta neurasteniczka wśród błyskawic na jeziorze, tak? A może egzaltowana poetka mdlejąca od zachwytu? Nie ściemniaj, zobacz mnie taką, jaką jestem. To ostatni moment. Chcesz wiedzieć, ile euro kładł mi na stół taki jeden... a może podrzucić kilka informacji na temat niezobowiązujących kochanków?
Patrzyła w oczy zuchwale, ale spychany ból przebijał się popłochem w błękitnych źrenicach. Wiedział, iż teraz daje mu szansę wycofania się z perspektywy jutrzejszego dnia.
– Jesteś tu jeszcze? Po moim szczerym wyznaniu? Niesamowite, Jaku.
– Wiem dużo, pamiętasz tego gościa z rozwaloną brwią? Piłem z nim jednej lutowej nocy, a gdy opowiadał o was, zrozumiałem, kim dla mnie jesteś. Chcieliśmy pewności, jest szansa. Spróbujmy, dasz radę, jeśli...
– Wiem, jeżeli po prostu chcę, prawda?
– Zuchwała odmiana zaboli.
Wyjęła bilet i podarła go, strzępki rzuciła za siebie.
– Jesteś moją tratwą.
– A ty sterem mojej.
Przy sąsiednim stoliku para zakochanych szczeniaków patrzyła na nich wyraźnie zafascynowana. Dziewczyna powiedziała cicho, iż powinni płynąć na jednej, wtedy dopłyną.
– Tak jak my, prawda?
Oby się im udało. Pewność to podstępna żmija.

– A ty na pewno wiesz, gdzie jesteśmy? W jakim punkcie?
– Teraz jest pięknie, to mi wystarczy.
– Wstawaj, zaprowadzę w piękniejsze miejsca, daj tylko chwilkę.
Gdy kupił papierosy i zgasł płomień zapalniczki, zobaczył jak idzie, łagodnie kusząc przecinające ją powietrze, tak wąska w talii, iż niemal zamykała mu się w dłoniach, wiatr to rozwiewał, to kładł po jej twarzy ciemnozłote w słońcu włosy. Smukła, opalona, rozkołysana spojrzeniami, a zanurzona w myślach tak mocno, iż nie mogła dostrzec ich pragnień. Jaki kierunek wybierze, a może poczeka na niego? Przeszła przez ostrą bramę na dziedziniec gotyckiego kościoła, mając do wyboru również dwie wąskie, przecinające się uliczki obok. Zatrzymał się. Uśmiechnął.
Jak jej nie kochać?

Podeszli wyżej i skręcili w stromo wspinający się zaułek między starymi spichrzami a miejskim ratuszem. Zwieńczała go solidna i lekka jednocześnie arkada.
– Będziemy tak iść bez końca, prawda?
– Tak, już się nie zatrzymamy.
Gdy stanęli na krawędzi wysokiej skarpy, ścisnęła jego dłoń.
– Boisz się, Laku?
– Nie, tylko tutaj jest zbyt dużo piękna.
– Postarajmy się, aby i nasze życie takie było.
– Jaku, chyba nie wiesz, jak może być źle.

Nie zaprzeczył, a idące przed nimi przerażone jutro, chciało siebie pominąć.


- 6 -

Wrzesień był wyjątkowo zimny i wilgotny. Od tamtych ledwo naszkicowanych wspólnych ustaleń, wszystkie pewności i niepewności krążyły po starych lądach. Jedynym jej odkryciem było, iż przegrane i wygrane batalie sprowadzają się zawsze tylko do chwili, więc nie pytała, dlaczego rozmowy są coraz rzadsze, słowa płytkie lub złe, a dotyk rani powierzchownością. Czuła się coraz bardziej zmęczona i odeszłaby, gdyby potrafiła.
Oczekiwała od siebie niewiele, chciała tylko pomóc jemu założyć obrączkę, a później... chyba zapomnieć. Wszystko jest dobre. Z tamtą jest mu lepiej.
– Nie rozumiem, jak ty to wytrzymujesz? – zapytała jego przyszła żona po powrocie z kina. Bolało, ale na kolanach umyła całą cholerną podłogę ich kuchni.

Anna poszła na staż w rektoracie, a on bawił się dostarczaniem zdjęć do kilku niszowych czasopism, raz na ważnym turnieju szachowym poczuł smak przegranej, po drodze zdawali odpuszczone w czerwcu egzaminy. Mała nie robiła nic, siedziała w domu lub przychodziła do nich na Lipową. Więcej było bólu niż gniewu w udowadnianiu Annie, a może im obojgu, iż nie wypadła z roli, iż wciąż jest na scenie. Rozmawiając z nimi, pozwala upokarzać się nie tylko drobiazgami, bo walcząc, oręż nieświadomie przekuła w uległość. Może potrzebowała takiej pokuty? Ćwiczyła oczekiwane dialogi, czując, iż autor i reżyser wciąż daje spore szanse żywemu dramatowi. Wszystko jednak ma swoje granice, jej skrajne poświęcenie też. gwałtownie zauważyła, jak żal było mu Anny, gdy przekraczała niepisaną umowę.
– Skończ, nie popisuj się!
Zatem nie pytała już, kiedy byli we troje, co sądzą o tej czy innej książce, filozofii czy symfonii, słusznie domniemując, iż tam jej winę znalazł. Rozmawiali rzadko i prawie nie spotykali się sami, bo: „Ancia będzie piszczeć”. Odwożąc ją pewnego wieczoru, powiedział:
– Anka jest nieprzyjemna, a ja jeszcze robię wyrzuty, iż nie sprzątasz u nas z wybuchami entuzjazmu, to za dużo jak na jednego człowieka, prawda?
Poza spokojem i smutkiem nic w oczach nie znalazł, ale gdyby przyszedł nocą lub usłyszał koniugowane na wszystkie sposoby – sprawdzam – zacząłby się bać.

Krzywdził, więc chciał, aby odeszła teraz, przed ślubem z Anką. Węzeł się zapętlał, a on nie potrafił go przeciąć. Był pewny, iż jeżeli to zrobi, ona już nie zawróci. Chcąc udowodnić sobie, iż kocha, poraniła się strasznie. Na początku tylko perfekcyjnie wcielała się w rolę, ale teraz weszła o poziom wyżej. Zaakceptowała jego związek z Anną, cichła, powoli usuwała się w drugoplanowość. Patrzył na nią zdziwiony i przerażony.
(Nie biegnij tak wysoko, zatrzymaj się, Mała!)
Jątrzyła myśl, iż jeżeli dziś odepchnie jej oddanie, to po pierwszej rozpaczy zamknie swoją miłość w opisie bolesnego, ale jakże fascynującego eksperymentu, później... najpewniej dobije ją groteską w mózgu. Była tam, na dnie, wciąż silna i będzie musiała właśnie tak oswoić ten czas.
Nigdy nie przypuszczał, iż zatęskni do jej przewrotności. Często nocami przerzucał zdjęcia, twarze złapane w pułapkę: pewne siebie, szczęśliwe, naburmuszone, zamyślone, cyniczne, z oczami narkomanki, odważne, pytające, słodkie, złe, śpiące... a wszystkie tak silne wolnością, i te ostatnie, w których była ikoną smutku.
(Odnajdziemy się, gdzieś, kiedyś, idź już kochanie.)
A ona przychodziła rano ze świeżymi bułkami. Zastanawiał się więc głośno po śniadaniu, czym może Annie zrekompensować niefortunne okoliczności przyszłego ślubu.
– Czerwone róże od drzwi do łóżka, jak myślisz, Anka będzie szczęśliwa?
Czas krzyczał, czas dźgał nie tylko tymi słowami. Cichł jedynie w sześciu, obsesyjnie odtwarzanych suitach. Bach, stary i mądry lekarz, nie bał się eutanazji. Otwierał tętnice bez bólu, wyganiał na emigrację godziny przeżyć za mocnych. Wymazywał wstyd i przerażenie szarego mustanga, uwiązującego się kornie do pala przed rzeźnią. Głębokie dźwięki wiolonczeli niosły euforię nieistnienia, a gdy gasła, brała pigułkę i usiłowała zasnąć.
Jakże powoli szedł wrzesień. „Po miłości jak po śmierci, włosy w szronie...” pod ręką zawsze był odpowiedni cytat.

Pierwszego października, zaraz po kolacji, Ania wyszła na chwilę z pokoju, by wrócić ubraną w prostą, idealnie skrojoną, ciemnozieloną sukienkę.
– Mogę w niej iść do ślubu?
Spojrzała z podziwem:
– Jasne, ślicznie w niej wyglądasz.
Zaskoczyła ją cisza, a choćby to, co Jaku po chwili powiedział do Anny:
– Musisz jej to robić?
– Kotku, będzie dobrze, gdy przestanie ciebie chcieć. Sam mówiłeś.
W biegu zakładała płaszcz na ogrodowej ścieżce, jemu wieczność minęła, zanim złapał ją na końcu Lipowej i po chwili, przełamując opór, niemal rzucił na przednie siedzenie. Siedziała wyprostowana i obojętna. Nie reagowała na żadne tłumaczenia, ale nie zaprotestowała, gdy po odprowadzeniu do mieszkania, już na korytarzu objął i całował. Wirowali w długich lustrach, jakby nic się nie stało. Potem zdjął, od lata zawsze obecną na jej lewym nadgarstku, szeroką, srebrną bransoletę. Szepnął, gładząc zabliźniający się ślad:
– Kocham tylko ciebie.
Nie do końca mu wierzyła, bo z niej już dawno spadło to wielkie słowo. Kiedyś, na szczęście i nieszczęście, zamieniła się z nim miejscami. Milczała zatem.
– Powiedz coś.
Zdobyła się na heroiczne:
– Zamknij za sobą drzwi.
Przegrane pewności i wygrane niepewności. Słyszała, jak gwałtownie zbiegał po schodach.
Bała się siebie i jego. Chciała już tylko wygrać zwyczajne życie.


7 -

Ostatni poniedziałek października.
Poranek zamglony, ale ciepły. Według prognozy w południe wyjdzie słońce. Jesień uraczywszy wrześniowym chłodem, pod koniec października spełnia się w dziesiątkach nitek babiego lata. Powrót do klimatu wysokich korytarzy Collegium Maius, wchłaniania niebolących znaczeń, nieciążących opinii na tematy lekkie – przynosi pożądaną odmianę. Fajnie jest być w nurcie między normalnymi ludźmi.
– Tak, tak, wszystko okej.
Małe dociążenie było. Pod koniec drugiej godziny zajęć spiera się z młodym doktorem, iż akt decydowania o swojej śmierci nie musi być dowodem choroby, a upatrywanie w życiu największej wartości jest zaledwie tkwieniem w prostym polu biocentrycznym. Przekonuje, iż każdy ma prawo do obszaru nasyconego czymś więcej niż trwanie i nie przystaje na tłumaczenie, iż myśli samobójcze są wyłącznie wynikiem zaburzeń biochemicznych mózgu. Uśmiecha się, gdy poirytowany oponent przywołuje niezwykłą skuteczność psychotropów nowej generacji. Tu cię mam, doktorku.
– Gdyby tak było, pacjenci w stu procentach byliby wyleczeni, a przecież nie maleje odsetek samobójców.
– Czasami choćby chorzy na pospolite zapalenie płuc umierają mimo kuracji antybiotykami.
– Ale ta śmierć w żadnym wymiarze nie zależy od ich woli.
– To adekwatnie za czym pani optuje?
– Za pozostawieniem prawa wyboru, antagonizm wartości w tej sferze jest pożądany, jest wolnością.
– Czyli nie powinno się leczyć głębokich depresji?
– To przejaskrawiona antyteza doktorze, wyjdźmy poza erystykę dla rzetelności sporu.
– Pani jest idealistką, trudno o rzetelność z tej perspektywy.
– Idealiści przylegają do rzeczywistości bardziej niż realiści, pan na przykład poczuł już lęk przed samym sobą? – pyta i wie, iż przekracza obowiązującą relację, więc dodaje gwałtownie – Teraz ma pan doktorze potencjalną pacjentkę przed sobą, prawda?
W małej salce rośnie śmiech, to dobrze, ostatnią rzeczą której pragnie, jest autentyczne zainteresowanie jej autodestrukcją.

– Trwanie nie jest jedyną miarą sensu.
Na skąpanym w słońcu skwerze większość palaczy przytakuje, więc kończy:
– Ludzie, teraz gdy jesteśmy piękni i młodzi, żyjmy mocno!

Co dla niej znaczy: żyć mocno? Zamiast na kolejnych zajęciach ogarniać niuanse prawa penitencjarnego, analizuje swój czas, rozważa dekalog. Jak zamknąć go celnie i rzetelnie w słowach?
Za przybrudzonym oknem powódź kolorów, bizantyjski przepych odcieni przed nadchodzącą prawdą przejrzystego listopada. Tęskni za jego surową uczciwością, bo wtedy nie ma łatwych ucieczek w piękno poza siebie. Obnażony, bezlistny listopad.

Czego chcę? Czy naprawdę wystawiania swojej siły na nieustanną próbę? Może kocham najbardziej za to, iż stwarzasz pola wyzwań? Dajesz szansę na wysoką, i o ironio, stabilną samoocenę, więc kochajmy trudzących się nad nami egzaminatorów... czy katów raczej? Nie użalaj się nad sobą pięknoduchu i nie twórz poematów, idź za odruchem. Przypomina się właśnie nadchodzącą sobotą. Będziesz myślał o mnie w sobotę, zakładając Ani obrączkę?
Myśli krążą, niczym kołujące kruki zdenerwowane obecnością hien nad padliną, ale nie złamie ta opcja, nie przejdę ani nad, ani pod miłością.

Z sali wychodzi ostatnia, zdziwiona, iż tak cicho wokół.
Długi spacer na koniec miasta, w pokoju Bach, a potem odlot w uboższą prawdę. Jest wieczór, jest sama, jest pragnienie. W pamięci telefonu jego głos i niechby już tylko tam, przyzwyczajaj się do braku twarzy, dopasuj do klęski, a może w niej zwycięstwo?
I nie odbiera ponagleń o kontakt, zamyka siebie w dławiącym ograniczeniu.
W bólu, który wytrzymuje – straszne nie. Zasypia i to jest najważniejsze w zasadzie.

Wtorek.
Biblioteka. Socjologia instytucji penitencjarnych. Obiad z dziewczynami. Telefon od Konrada. Systemowe zarządzanie ryzykiem recydywy. Spacer. Olka i kolacja. Brak wiadomości od Jaka.

Środa.
Mediacje. Kompetencje międzykulturowe w pracy profilaktycznej. Blamaż. Ucieczka do znajomych z akademika. Niezamykające się drzwi - rozdrażnienie i pragnienie ciszy. Wieczorem Olka i jej załamanie, poleconym od Marcina przyszedł pozew o rozwód. Długa z nią rozmowa, niestety bez efektu. Spojrzenia na telefon. Cisza.

Czwartek.
Basen, aby oderwać Oleńkę od wczorajszego ciosu. Lekka metamorfoza jej nastroju, odprowadzenie na zajęcia. W bibliotece książki, wyszukiwarka, książki, kawa, wyszukiwarka, nie może wygłupić się za tydzień przed profesorem jak wczoraj, bo za tydzień wciąż będzie, wytrzyma. Dopadnięcie telefonu po powrocie. Brak próby kontaktu. Olka, wino, winy, decyzja o wspólnym wyjeździe jutro do domu. Koszmar zasypiania i koszmar spadania wodospadem we śnie.

Piątek.
Dzień przed.
Wypchnięcie Olki na zajęcia. Spotkanie przed biblioteką, Konradowi brakuje czasu w rozmowę, pytające spojrzenie na białe opakowanie wciskane w dłoń:
– Będzie ci lżej.
Biblioteka. Kawa. Lipowa i ten idiotyczny, dławiący, rozjątrzający czas przejścia pod ich domem. Powrót na Słoneczną. Milczenie telefonu. – Kurwa, no co niby ma ci powiedzieć na dzień przed swoim ślubem? – Karci się, wyłącza, wrzuca telefon do szuflady biurka. Papierosy, papierosy i wiersz jak brud w brulionie, więc pisze do niego: Wszystko u mnie w porządku. Wyłącza i rzuca telefon ponownie do szuflady.
Po dwóch godzinach gotowe do drogi bezradnie zaglądają pod maskę samochodu, wiekowe audi Olki nie chce odpalić.
– Olka, to i lepiej, po co z tobą wylądować w przydrożnym rowie.
Wieczorem dworzec na przedmieściu, peron i tłok, krótkie czekanie na ostatni pociąg. Dalekobieżny a ma przyjechać planowo, czy to możliwe? – dziwią się ironicznie. Nadjeżdża.
– Nie odwracaj się! – szepcze Olka.
Ciągnie ją za rękę na początek składu. Wchodząc do wagonu, odwraca się i nie widzi niczego niepokojącego na peronie. Dopiero gdy znajdą miejsca siedzące, usłyszy, iż Jaku był parę kroków za nią. Anka też.
Ciśnienie szaleje do końca drogi. Przed stacją pyta:
– Olka, bierzemy taksówkę?
– Zwariowałaś? Mam trzy kroki do domu.
Na peronie zostawia Olkę i skacze po dwa stopnie w dół. Łącznik, wyjście na ulicę, spojrzenie na postój.
Wsiada do pierwszej taksówki. Na tylnym siedzeniu wreszcie czas na głęboki oddech.
– Szopena 35, proszę.

Sobota.
Rodzinne śniadanie. Trudno ukryć niepokój, wychodzi z domu pod pretekstem dokupienia zniczy. Co by rodzice powiedzieli? Nie ma sensu dzielić się prawdą.
Nurt rzeczki i mostek, stare topole najszybciej pojmują naturalny wyrok jesieni, są już niemal bezlistne. Nogi niosą pod jego dom, zna tu każdy centymetr przestrzeni, uśmiecha się, widząc dwupoziomowy dach z niską balustradą od ulicy.
Zwalnia.
W tamtym lipcu, dzień po pierwszym powrocie, gdy zdołali oderwać się od siebie, siłą zaciągnął ją na górę i porobił dziesiątki zdjęć, ledwo zdążyła wciągnąć dżinsy, potem śmiejąc się i zapierając, poły zabranej mu koszuli wiązała w gruby węzeł na dachu.
– Zobacz, w twoich oczach widać, gdzie byliśmy.
– Było dobre światło i tyle.
– Światło miałaś w sobie. Teraz też masz.
Czemu to wszystko musi pamiętać? Najpełniejsze wizerunki na tle nieba. Spogląda ukradkiem w duże okno na piętrze, widzi głowy siedzących przy stole dwóch kobiet.
To jego matka i jej za parę godzin synowa. Boli ją, mocno, tylko siebie wpisywała w taki kadr. Przyspiesza. Za rogiem otwiera nową paczkę, ale chowa z powrotem do torebki, wraca do parku i tam zaciąga się dymem. Po raz pierwszy żałuje, iż telefon leży na Słonecznej, może napisał, chciał dzwonić, dzwoni? Trudno. To ich sprawa, ich terytoria, nic jej do tego. Ale tamtej wara od jej przestrzeni i lat.
Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło, jest niedaleko, tym parkiem codziennie odprowadzał ją ze szkoły, tymi ścieżkami rano szła do niego. Częste spóźnienia na pierwsze, drugie godziny lub całodzienne wagary na odkrywanie siebie, pamiętasz nasze zapatrzenie na korytarzach, na lekcjach trzymanie się za rękę pod ławką? Albo siedzenie po nocach nad bardzo mądrymi książkami, tak bardzo zależało na uznaniu, na tym uśmiechu, kiedy patrzył, jak wygrywała na argumenty z belframi lub z populizmem większości. Sam jej dawał przykład, ta jego siła spokoju, tylko wobec napastliwych z dużą porcją ironii.
Chce tam iść, wrócić do przeszłości. Stara magnolia za płotem szkoły prawie naga, kilka liści czeka na wiatr. Zapuszczony pas cherlawej zieleni przy ceglanym murze. Wysokie, neogotyckie drzwi. Chwyta za klamkę i naciska kilka razy. Szarpie zamkniętą przeszłość. Nie można dwa razy wejść w ten sam blask. Wraca. W pobliżu jego domu nie wie, nie ma siły, jak unieść tamtej obecność w pokoju, gdzie pięć lat temu uczynił ją kobietą? Samej siebie jej żal, nad sobą się lituje. Nienawidzi tego.
Cofa się sprzed rodzinnego domu, obiecała przecież kupić znicze na Wszystkich Świętych.
Po powrocie zastaje w domu wuja, brata mamy z rodziną, cztery osoby więcej do przetrzymania i to aż do poniedziałku wieczorem. Nie, myśli, na taki teatr siły nie mam. Spina się po obiedzie, tłumaczy konieczność powrotu niezabranym telefonem i książką niezbędną do napisania referatu. Tato patrzy z niepokojem, czuje kłamstwo, a mama jest zbyt przejęta niespodziewaną porcją obowiązków. Pościele, posiłki, cała ta zabawna logistyka rodzinna.
– Przyjadę pojutrze, nie żegnajcie mnie tak mocno – śmieje się do dwóch młodszych kuzynów.
– Mamo, umieść ich w moim pokoju, jeden kłopot mniej, prawda?

W pociągu szarpie ją gorycz. Taksówką dociera na Słoneczną. W mieszkaniu wita wczorajszy esemes od niego: Muszę się z tobą zobaczyć, proszę, nie uciekaj.
Nie odpisuje. Ma teraz ciszę na własność, podświetlony park za oknem, brulion z wierszami i słowa pisane goryczą dnia poprzedniego.

dalej – powtarza noc – dalej
przechodź bezmyślnie
bo czym jest dzień

konduktem nocy

trwanie nasze
jaką obelgą cię pojąć
pogardą wysłowić jaką

Zaparza mocną, aromatyczną kawę i ucisza myśli, które obrażają. Słyszy pukanie. Zła idzie do drzwi.
– Bałem się.
I nie ma żadnych pytań, jest euforia i unosi.
– Nie stój na progu.
Po chwili milczenia, w kuchni robiąc mu malinową herbatę, słyszy:
– Nasze zwycięstwo.
– To musi być miłość, prawda?
– Wątpiłaś?
Czyni ją wspólnikiem, opowiada jak uciekł.
– Powtarzałem Ance, iż boję się o ciebie. Czemu nie zabrałaś telefonu? Odbieraj i nie wyłączaj, nie zamykaj się w wieży, już nie skrzywdzę złą wiadomością. Widziałem na peronie twoją ucieczkę po schodach, ciągle o tym myślałem. Od twoich rodziców usłyszałem, iż wróciłaś i wtedy naprawdę się przeraziłem.
– Kolejnego podejścia?
Kiwa głową.
– Nie zrobię już tego, nie zabierzesz mi życia.
– Chcę ci podarować swoje, tylko nie wiem, czy dobrze na tym wyjdziesz.
– Ona o tym wie?
– Nie, tylko my, pomożesz? Dasz mi swą cierpliwość? Myślę, iż to nie potrwa długo.
Widząc, jak ucieka wzrokiem, mówi cicho:
– Ułatwię ci to, zobaczysz.
– Jak?
– Nie będzie żadnego ślubu i już nie będę z nią mieszkał na Lipowej.
– Ona to zaakceptuje?
– A ty mogłaś?
– Podobno jestem silna.
– Każdy może być.
– Myślisz, iż jest szansa?
– Laku, ona musi...
– Odejść sama?
– Dajmy jej czas.
Uciekają potem w bliskość, by nie czuć winy. Nie potrafi jednak ukryć smaku zwycięstwa, a on wie, iż nie mogło być inaczej. Tej nocy pod opieką bluesów zdobywa jej zachwyt, największy z dotąd poznanych.

Niedziela.
Budząc się, widzi go nad wierszami. Kiedyś pewnie by się bała, ale dziś spokojnie obserwuje wertowanie zawartości notatnika. Zauważa jej spojrzenie, przynosi brulion i czarny długopis.
– Skreśl ten ostatni i napisz nowy.
– Powiedz mi, czy ci zależało, no wiesz, czy biegałeś za dziewczynami, kiedy nie byłeś ze mną?
– Laki, to było proste, tak naprawdę same przychodziły i wystawiały się na porównania. A z tobą jak było?
Zamazuje czarnymi liniami gorzkie wersy i po chwili, licząc w myślach do pięciu, patrzy mu spokojnie w oczy.
– Tak samo.
Śmieją się.
– Nie wkurzysz się Żmijko, jak podrzucę szczegół?
– O panienkach? Nie.
– Bywało, iż rano wychodziła jedna, po południu przychodziła druga, a wieczorem na imprezę była kolejna, wiesz jak trudno bezkolizyjnie zarządzać takim majątkiem?
– Skąd mam wiedzieć, opowiedz.
Widzi niebiesko-zieloną chmurę w jej oczach.
– Nie myśl, iż nie bolało, kiedy szalałaś po klubach. Zawsze gdy wchodziłem, sprawdzałem, czy się nie zderzymy. Kiedyś widziałem, jak przyszłaś z jednym, a później dwóch innych czarowałaś.
Siada mu na kolanach, głaszcze nieogolony policzek.
– Kochanie, to nie nasza wspólna przeszłość.
– Lepiej ją oswoić.
– Zamknijmy ten czas w fakcie, iż był i minął.
– Boisz się, iż będę ci wyrzucał?
– Chyba nie możesz, jeżeli musisz teraz zadzwonić do Anki.
Wyjmuje telefon z kieszeni jego kurtki. Włącza, podaje, idzie do kuchni. Nie chce słyszeć ich rozmowy.
– Nie uciekaj, posłuchaj, co powiem.
– Ostrożnie Jaku, dzisiaj miała być jej noc poślubna.
Popłoch w spojrzeniu.
– No dzwoń, miejmy chociaż to jedno za sobą.
– Kocham cię Laki za tę liczbę mnogą.
– A ja za to, iż tak długo mnie już nie ma.
– Czy dobrze rozumiem?
– To proste, będę miała siebie na własność, kiedy przestanę ciebie kochać, ale już nie wiem, co byś musiał złego zrobić, choćby gdybyś umarł…
– Chodź tu.
Ucieka do dużego pokoju i otwiera okno. Chwila jest za głęboka, bez dna, nie do utrzymania.
A on idzie po niej jak po linie nad przyszłością.
– Spójrz Jaku, w nocy musiał być mróz.
– Skąd wiesz?
– Tak gwałtownie opadają liście z kasztanowców.

Stoi za nią, zamyka w ramionach, kołysze. Patrzą na stare drzewa. Nie ma odwrotu, wrastają.
Listopady, listopady... po prostu bądźcie.


- 8 -


Grudzień niepewnie wchodzi w arterie i zaułki miasta. Temperatura nie spada poniżej dziesięciu stopni. Na rynku kwiaciarki rozkładają metalowe stoliki. Zegar bije dziewiątą. Dwa kolorowe parasole, kawałki prywatnego nieba, i tak nie powstrzymają ulewnego deszczu. Czego zazdrościć nadzorcom umieralni piękna? Od sprywatyzowanego szaletu dźwigają ciężkie wiadra, by za chwilę z ciemnych wnętrz przechodzonych dostawczaków rwać cuda świata otulone szarym papierem. Skazane na uwiąd.
Za oknem kamienicy, usadowionej twarzą do rynku, świat jest uporządkowany. Na przekątnej barman rozchyla trzewia niebieskiego fartucha. Wczoraj, gdy nie miała dokąd pójść, chciał dogodzić.
Tamto wczoraj – milion oddechów stąd.

– Bo przecież wrócisz do mnie z każdej dalekiej podróży.
Uważne spojrzenie znad kierownicy.
– Masz rację, Laki.
– I co z tego?
Mijane krajobrazy zlewają się w szary las, długi wykrot. Świat zza brudnych szyb rozpoczyna rządy.
– To przecież najważniejsze, a nie co z tego. Nie zapominaj, iż my nie od poziomu fal, ale od dna oceanu mierzymy siebie.
Cisza w środku, zasmarkany koteczek rozrywany na żywca. Przerwana dopiero, gdy zatrzymuje się przed jej kamienicą.
– Nie gniewaj się, Laku. Pobraliśmy się już pierwszej jesieni i wciąż chcę istnieć dla ciebie z taką samą siłą, z jaką ty istniejesz dla mnie – powie to łagodnie, powoli głaszcząc jej policzek.
I dopiero gdy dziewczyna zniknie w ciemności wysokiej bramy, wolno ruszy w swój nieodgadniony mrok.

Wieczór. Za wcześnie na rozpamiętywanie, w nocy przecież zaboli bardziej.
Pub „Pod niebieskim fartuchem” nasunął się pierwszy. Przy okrągłym kontuarze ona, bardziej nieobecna niż w pustym mieszkaniu. Rozgląda się. Taksujące spojrzenia, barman miły do zrzygania, z naprzeciwka lekko łysiejący facet zdobywa się na odwagę:
– Wypije pani ze mną?
– Nie.
Trzeci samotny kieliszek oswaja. Chwilo trwaj. I twarze wokół coraz milsze, chęć z każdym łykiem na życie większa, więc gdy siadają po obu jej stronach, pojawia się ciekawość. Wchodzi w rutynowe frazy, ograne uśmiechy, to takie łatwe, a sytuacja intryguje. Jest ich dwóch i choćby podobni, i tak samo zainteresowani.

– Skąd? O dwudziestej wieczór kawalerski? Czyj? Zapomniał o kondomach, no jak tak można?! A ty co, zawsze ubezpieczony? Ach, nie pokazuj... uważaj, uważaj. Iść z wami? Nie zamówiliście żadnej dziwki? Spontan? Okej, pięć funtów nie za dużo? Że podejrzane? Brak ciągu na kasę moją najmocniejszą stroną. Panie Młody, zabieraj pan łapy, pamiętaj o ślubie, po co się z nią żenisz? Maluszek w drodze? No tak, to argument, więc zapomnij o mnie, nie ma dziecka bez matki. Inkubatory? To pięknie tam używaj i czekaj, aż ze spermy bejbi ci urośnie! Fuck, terror ojców i panów, tacy tylko wy ważni, matka ma nosić, rodzić i po ptakach, do niczego wielkiego już wam nie jest potrzebna. I każda dziś już prawie dała sobie to wmówić, i na kolana, bo zapłodniona przez gnoja! Tatusiowie i ich dzieci, przyszłe dzieci, które może wcale nie chcą przyjść z takich ojców! Z niektórych matek pewnie zresztą też!

Schodzi z barowego stołka, ich zdziwione gęby.
– Koniec niewolnicy genów, kurwa, dość tego!
W drzwiach rzuca:
– Nigdy, przenigdy, żadnych dla was dzieci nie będzie!

Na ulicy głęboko zaciąga się mroźnym powietrzem. Zaciska ręce w kieszeniach płaszcza. Daleko stąd – była taka pewna siebie.
Co ma z tobą zrobić dzisiaj? Wciąż wraca do kamiennych schodów, ciszy okutych drzwi, sól zlizuje z czasu, bo ich Razem, niedbale jak rękawiczki zdejmuje codzienność z każdego oddechu.
Nic nie może zrobić.

9 -

Obok parku na Słonecznej rozkrzyczał się telefon.
– Mała, masz czas?
Głęboki oddech pomaga zebrać siłę.
– Mam.
– Spotkajmy się w Heliosie, mogę tam być za pięć minut, a ty?
– Mam go niemal przed sobą.
– To wejdź i poczekaj, dobrze?

Leje jak z cebra. Siedzi tyłem do sali na wprost wielkiej tafli szkła, porysowanej długimi igłami deszczu. Obserwuje hotelowy parking. Jest! Anka wysiada z taksówki, otwiera fikuśną, kolorową parasolkę i biegnie w stronę wejścia.
A w niej dygot nad smużką pary. Leniwie wijąc się nad filiżanką, zaprasza do kawy czarnej jak ból. Energiczny rytm obcasów za plecami przyspiesza drgania już i tak przerażonego serca. Uspokój się, kobieto – szepcze w stronę deszczu.
– Cześć, ładnie wyglądasz.
– Szkoda pierdół na spotkanie, siadaj i przejdź do sedna.
– Chcę ci pomóc.
– Kiciu, nie stać cię na to.
– Wiesz, co mi powiedział, kiedy spytałam, co będzie z tobą po naszym ślubie?
Ręka sama sięga po papieros, druga szuka zapalniczki, a usta drżą, gdy z kpiącym uśmieszkiem podsuwa ogień.
– No co?
– Najwyżej się odkochasz.
– Rozumiem, iż ciebie akurat to nie martwi.
– Skądże, ale powiedz, pasuje ci status kochanki? Czemu nie odchodzisz?
Patrzy na Ankę z autentycznym politowaniem. Chora i duszna dobroć, z cholernego poczucia wyższości nad siedzącym naprzeciw zlepkiem, przypadkową sumą adekwatności, doprawdy bez znaczenia – naiwnie czy bezczelnie – tak prosto w oczy żądającą największego wyrzeczenia, ta jej nienormalna, wszystko usprawiedliwiająca empatia na szczęście już umarła.
Milczy. Anka wzdycha ostentacyjnie. Pewnie zaraz zacznie się dzielić mądrusimi radami z kobiecych pisemek. A to współczujące spojrzenie może sobie...
– Mała, zrozum, życie z nim byłoby dla ciebie piekłem, ma okropnie trudny charakter, nigdy nie wiadomo jak zareaguje, choćby gdy człowiek chce dla niego dobrze. Nie dasz rady ułożyć mu życia, sprzątać, gotować, kochać, kiedy będzie cię zdradzał z przypadkowymi dziwkami, bo akurat uzna, iż takie prawo ma.
– A tobie to nie przeszkadza? – pyta retorycznie, sylabizując ostatnie słowo.
– Nie, ja chcę być z nim na zawsze, urodzę mu dzieci i zrobię wszystko, aby przedtem ciebie znienawidził.
Kończy kwestię, nie maskując zawziętości w spojrzeniu. Pewnie myśli, iż rozgniata rywalkę jak swój niedopałek w popielniczce
Mała odpowiada niewymuszonym uśmiechem, bo miłość to niezwiązane żadnym złym nakazem pragnienie. To wirujące, ulotne pomieszanie wszystkich odsłon czułości, bólu i inteligencji, a ta dziewczyna naprzeciwko zakłada, iż potrafi ułożyć mu konkret, wspólne życie.
Trochę ją to przeraża, trochę bawi, a i jeszcze mocniej dziwi, bo w przeciwieństwie do niej przez cały czas nie wie, czy można kogokolwiek na stałe wpasować do niego, bez strat. choćby ją.
Jedno jest pewne: Laki na pewno nie pozwoli zniknąć ci, wilku, w usłużnych ramionach Kici, w tych śniadankach do łóżka, kapciach pod nogi, w bezruchu.
– Posłuchaj, Aniu, wciąż nie ogarnęłaś najważniejszego prawa.
– Dowiem się wszystkiego o tobie i wykorzystam przeciwko.
– Nie w tym rzecz, ale próbuj. Pamiętaj jednak, iż Jaku jest z tobą, bo ma mnie na wyciągnięcie ręki. Twoje piekło rozpali się, gdy pójdę własną drogą, a potem on zostawi ciebie. I wszyscy będziemy osobno, aż do mnie wróci.Zawsze tak było, nie jesteś naszą pierwszą przeszkodą, przecież o tym chyba wiesz, Kiciu?
Gdy tak zrobię, uwierz, męczyć się długo z nim nie będziesz, bo my jesteśmy jak deszcz. Zamknięty, chmurny obieg. Nie można go odparować.
Zapada cisza i jest nagrodą.
– Żegnaj, Aniu.
Wstaje, kładzie stówę na blat stolika i wychodzi. Jest zadowolona.
Ale już po chwili, idąc wolno deptakiem w stronę Starego Rynku, czuje niesmak. Później lęk. I ból.
Czas na ruch. W domu, wybierając najważniejszy numer na liście adresatów życia, nogi ma jak z waty.
– Co tam, kochanie? Zaraz u ciebie będę.
– Nie przychodź więcej i nie dzwoń, to koniec.


Kochali się od początku, ale chcąc posiąść pewność uczucia, przekuć ją w surowy swój fundament, robili rzeczy straszne.
Nawet jedno spojrzenie nie dość czułe, gest nie tak bliski jak oczekiwany, słowo źle dobrane lub fałsz jego barwy... mógł być początkiem rozstania. Ot, zaraz po pierwszym szczeniackim spotkaniu, na drugi dzień udawali w szkole, iż go nie było, aż do... popołudnia. Czasami przeklinali poczucie własnej wartości, ale czy wtedy mogliby tak siebie pragnąć? Później pojawiła się potrzeba sprawdzania siły uczucia. I niestety mogli żyć bez siebie, ale tylko do przypadkowego spotkania.
A później rozstania naznaczone zdradą. Ona wiedziała, jak można gorzko go kochać w ramionach innego, on też mylił imiona nocą. U niej już po krótkim czasie pojawiała się nuda oraz smutek górowania nad myślami niechętnie oswajanych obcych.
U niego? Nie wie.
Pożegnania w ciszy. I mogli żyć osobno, dopóki nie spojrzeli na siebie. Wtedy momentalnie wciągała ich niezwykła, wspólna przestrzeń, tak mocno nasycona wspinaczką, chociaż pragnęli spokoju zielonej równiny. Jak tam dojść?
– Jutro po ciebie rano przyjadę, bądź mi dobrą.
– Będę.

***
Będą umierali z determinacją i odwagą, obojętnie kiedy samotność zawoła, lub gdzie jej zapragną. Takie rzeczy wymagają wielkiej miłości, a ona jest tylko w człowieku mocno na sobie opartym i na przywiązaniu do drugiego. Najważniejsze, iż wspólne loty ich dobrych, mądrych, niekiedy przerażonych myśli, zawsze odrywały od jałowej ziemi, od nieuchronnej klęski. Wirowały pięknie do utraty tchu.

Po prostu bądźcie.

Statystyki: autor: eka — 25 lut 2025, 15:13


Idź do oryginalnego materiału