— Franiu! Ty rozrabiako, psotniku! Chodź tu natychmiast!!!
Babcia Zosia z wprawą pozbierała z podłogi rozbite kawałki filiżanki i kontynuowała strofowanie Frania, dobrze wiedząc, iż ten nie pojawi się na oczy do następnego ranka. Kiedy Franek był młodszy i bardziej nierozważny, zawsze przybiegał na wołanie babci. Ale po kilku razach, gdy dostał ścierką lub miotłą, stał się mądrzejszy. Teraz potrafił doskonale określić tonację i głośność krzyków, aby stwierdzić, czy może pojawić się tego samego wieczoru, czy lepiej zaczekać dwa lub trzy dni.
Tym razem, goniąc mysz, przypadkiem strącił na ziemię zapomnianą filiżankę. Poprzednio rozsypał paczkę kaszy, a wcześniej było jeszcze wiele innych drobnych wpadek. Wszystko przez te szkodliwe myszy. Jednak babcia Zosia, mimo wszystko, przez cały czas złościła się na Frania, choć adekwatnie to nie jego wina. Tylko wykonywał swoją pracę i sumiennie przynosił babci na poduszkę zabite myszy, krety i szczury.
Rano, gdy się obudziła i zobaczyła kolejny “trofeum”, babcia Zosia przeżegnała się gwałtownie i zaczęła swoją starą śpiewkę:
— Franiu! Rozrabiako! Czemu znowu mi to do łóżka przynosisz? Wygonie, nicpoń, szatański pomiocie!
Widząc rozbitą filiżankę, jeszcze gorzej się rozgniewała. Jednak, uczciwie trzeba przyznać, iż wśród ludzi chwaliła swego kota. Mówiła, iż to wyjątkowy łowca myszy, czyścioch i przymilny. Franek robił wszystko, by nie zawieść i z zapałem strzegł babcinego małego zbioru. Inaczej myszy w piwnicy doszczętnie unicestwiłyby całą marchew i ziemniaki. I kaszą by prawdopodobnie nie pogardziły.
Rozbite naczynia i inne drobne nieporozumienia Franek traktował jako nieuniknione straty w walce.
Tego wieczora babcia Zosia nalała do miseczki mleka i długo nawoływała kota, ale ten zniknął i za nic nie chciał się pojawić:
— Kici-kici, Franiu, gdzie się schowałeś? Mleko skisnie. No cóż, jak tam sobie chcesz…
Babcia postanowiła usmażyć sobie na kolację ziemniaki. Otworzyła klapę do piwnicy i, stękając, zeszła po schodach. Pochylona i zezując, dotarła do skrzynki z ziemniakami. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyła Frania.
Kot oddychał ciężko. Prawa przednia łapa była opuchnięta, dwukrotnie większa od lewej. Obok, na ziemniakach, leżała martwa żmija.
— Boże drogi! — westchnęła babcia Zosia, wyobrażając sobie, jak trujące zęby wbijają się w jej rękę. Sam ten obraz już sprawił, iż ciśnienie jej wzrosło, a serce zaczęło bić niespokojnie. — Franiu, mój wybawco. Czy chcesz umierać? Momencik, wytrzymaj. Jakże mogło ci się tak przytrafić? Co ja bez ciebie zrobię?
Chwyciwszy kota, babcia Zosia wymknęła się z piwnicy, złapała torebkę i w samych kapciach pobiegła do sąsiada.
— Pawelku! Pawelku! Pomóż! Musisz mnie zawieźć do miasta.
— Co się stało, babciu Zosiu? Czemu ten pośpiech o tej porze?
— Do weterynarza muszę. Frania żmija ugryzła. Zawieź proszę, błagam cię. Potem się za benzynę rozliczę.
— Dobrze, babciu Zosiu. Powiem żonie i jedziemy.
Przy klinice weterynaryjnej babcia Zosia wysiadła z samochodu. Narzekając i wzdychając, wyciągnęła kota, który ciężko oddychał i jak szmaciana lalka wisiał w jej rękach, po czym gwałtownie weszła do recepcji.
— Córeczko, — odezwała się do dyżurującej. — Pomóż, proszę. Ratuj Frania, bo oprócz niego to ja nikogo nie mam.
Wystarczyło jedno spojrzenie na nieszczęśliwego kota, by postawić diagnozę.
— Żmija? Kiedy ukąsiła?
— Dziś. Dokładnie nie wiem. Znalazłam go w piwnicy i od razu przybiegłam.
— Natychmiast pod kroplówkę.
Frania zabrano.
Po około dwudziestu minutach lekarka wróciła i zwróciła się do babci Zosi:
— Proszę o dokumenty. Pani jest właścicielką? Jak się pani nazywa?
— Anna Kowalska.
— A jak ma na imię kot? Ile ma lat?
— Franek, chyba sześć. Proszę, uratujcie go. Z Franiem rozmawiam, oglądam telewizję, zimą jest mi z nim cieplej. Gdzie ja bym jeszcze takiego łowcę myszy znalazła? A od żmii również mnie uratował.
Babcia Zosia rozpłakała się.
— Proszę się uspokoić. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Pani będzie musiała zostawić go u nas na nocnej opiece. Jutro przyjedzie pani, dowie się, co z nim.
— Córeczko, a to będzie drogie?
— Proszę się nie martwić. Zapłaci pani tylko za leki. Jestem pewna, iż wszystko będzie dobrze. Kot to prawdziwy olbrzym! Da radę.
— Jak się pani nazywa?
— Weronika Nowak.
— Niech panią Bóg błogosławi, Weroniko.
W samochodzie babcia Zosia zapytała Pawła:
— Pawle, przywieziesz mnie jutro rano tutaj?
— Babciu Zosiu, jutro o siódmej wyjeżdżam do pracy…
— To zabierz mnie ze sobą.
— Ale klinika dopiero od dziewiątej.
— Poczekam.
— Dobrze. Jutro przyjadę.
Następnego dnia, idąc do pracy, Weronika zobaczyła babcię Zosię, siedzącą na ławce przed kliniką. Staruszka z nadzieją wstała i podeszła do niej:
— Jak mój rozrabiako?
— Zaraz sprawdzimy.
Po pół godzinie babcia Zosia, przytulając kota, zmierzała ku przystankowi autobusowemu, głaszcząc po głowie Frania i przemawiając do niego:
— Franiu, Weronika powiedziała, iż za trzy dni będziesz jak nowy. Kupię ci śmietanę. Nie taką ze sklepu, tylko domową, i kiełbasę. Zasłużyłeś. Tylko żyj długo, ty mój rozrabiako!