Echo przeszłości: tragedia Weroniki
Weronika stała przed wyblakłymi drzwiami klatki schodowej, ściskając w drżących dłoniach kopertę. Dziewięciopiętrowy blok w sypialnej dzielnicy miasteczka Podgórze wydawał się obcy, jakby z innego świata. Ale gdzieś tam, na czwartym piętrze, mieszkał jej syn. Trzydzieści lat temu zostawiła go – małego chłopca z niesforną grzywką. Teraz miał trzydzieści pięć lat…
— Głupota — szepnęła, wpatrując się w przyćmione okna. — Po prostu beznadziejna głupota…
Na ławce pod blokiem siedziały starsze panie, plotkujące o sąsiadach. Jedna z nich odezwała się:
— A do kogo to, kochanie?
— Do Antoniego… Antoniego Kowalskiego — głos Weroniki zadrżał, imię syna zabrzmiało jak echo z przeszłości.
— Do Antosia? — ożywiła się starsza kobieta. — Dobry chłopak, zawsze grzecznie się wita. Kim pani dla niego jest?
Weronika milczała, gwałtownie wchodząc do klatki. Kim była dla niego? Matką, która nie widziała go przez trzydzieści lat? Obcą kobietą z tym samym nazwiskiem? W windzie wyjęła lusterko. Siwe włosy, zmarszczki wokół oczu — w pięćdziesiąt sześć lat nie da się ukryć czasu pod makijażem. Czy w ogóle pamiętał jej twarz? A może w jego pamięci został tylko mglisty obraz?
Czwarte piętro. Mieszkanie po lewej. Pewnie żonaty. W jego wieku inaczej być nie mogło… Weronika uniosła dłoń do dzwonka, ale palce zdradliwie zadrżały. Stała tak minutę, dwie, pięć. W końcu, niezdolna się przemóc, zeszła na dół i wrzuciła kopertę do skrzynki.
*„Antoni. Wiem, iż nie mam prawa prosić. Ale daj mi szasnę wytłumaczyć. Mama. Zadzwoń, oto mój numer…”*
Mama. Jak dziwnie brzmiało to słowo, gdy nie wypowiadało się go przez trzy dekady. Weronika wróciła do samochodu i siedziała tam do wieczora, obserwując wyjście z bloku. Wysoki mężczyzna z teczką — żywy obraz ojca. To on. A obok młoda kobieta z siatkami — pewnie żona. Rozmawiali, śmiali się. Zwyczajna rodzina, zwyczajny wieczór. Czy przeczytał jej list? Czy zadzwoni?
Telefon zadzwonił, gdy już chciała odjechać. Dzwonił Wiktor, jej były mąż.
— Po co przyjechałaś? — jego głos, tak znajomy, brzmiał zmęczony i zimny.
— Wiktor…
— Nie zaczynaj. Po prostu powiedz — po co?
— Chcę go zobaczyć — głos Weroniki załamał się.
Chrzaknął, a w tym dźwięku była cała gorycz i pogarda.
— Syna? Trzydzieści lat nie chciałaś, a teraz nagle ci się zachciało?
— Nie rozumiesz…
— Nie, to ty nie rozumiesz — jego głos stał się cichszy, ale twardszy. — Gdzie byłaś, gdy chorował? Gdy w szkole go gnębili? Gdy zdawał na studia? Gdzie byłaś przez te wszystkie lata?
Weronika milczała. Co mogła odpowiedzieć?
— Zadzwonił do mnie. Powiedział, iż wyrzucił twoją kartkę — dodał Wiktor. — Wyjedź, Weronika. Spóźniłaś się. O trzydzieści lat.
Rozłączenie boleśnie wbiło się w serce. Weronika patrzyła na ciemne okna. Przypomniał jej się mały Antoś, który wołał ją nocami. Jak wstawała, kołysała go, śpiewając kołysankę… Dlaczego wtedy wyjechała? Dlaczego nie walczyła?
Następnego dnia wróciła. Poczekała, aż Wiktor wyjdzie do pracy, i podążyła za nim. Zaparkowała pod jego biurem, weszła za nim. Nie zmienił się — ta sama wyprostowana postawa, ten sam uważny wzrok. Tylko skronie zupełnie posiwiały.
— Prosiłem, żebyś wyjechała — rzucił, widząc ją.
— Wiktor, proszę. Chcę tylko z nim porozmawiać. Wytłumaczyć…
— Co wytłumaczyć? — skrzywił się, jakby z bólu. — Jak odeszłaś do nowego męża? Jak układałaś sobie życie? Jak o nas zapomniałaś?
— Nie zapomniałam! — łzy spływały po jej policzkach. — Każdego dnia o nim myślałam!
— Myślałaś? — zaśmiał się gorzko. — A ja go wychowywałem. Sam. Nie spałem, gdy chorował. Odprowadzałem do szkoły. Uczyłem, jak być mężczyzną. A ty — myślałaś.
Weronika opuściła głowę. W recepcji było cicho, tylko tykał zegar.
— Wiesz, co pytał, gdy był mały? — głos Wiktora stał się ledwo słyszalny. — *Tato, dlaczego mama mnie nie kocha?* Co mu odpowiadałem?
— Kochałam go! Kocham! — Weronika łkała.
— Nie, Weronika. Kochałaś siebie. Swoją wolność. Swoje marzenia. Jego — nie.
Wyszła z biura, ledwo trzymając się na nogach. W samochodzie ręce drżały tak, iż nie mogła zapalić silnika. Przed oczami stał mały Antoś, pytający, dlaczego mama go nie kocha. Jak mogła? Jak?
Wieczorem znów pojechała pod jego dom. Zobaczyła na podwórku żonę Antoniego — poznała ją po wczorajszym spotkaniu.
— Przepraszam! — krzyknęła Weronika, głos jej się załamał. — Mogę na chwilę?
Kobieta odwróciła się, jej wzrok był pełen nieufności.
— Kim pani jest?
— Ja… — Weronika zawahała się, słowa paliły ją w gardle. — Jestem matką Antoniego.
— Ach, *ta* matka — w głosie kobiety, którą nazywano Kasią, była gorycz.
— Proszę, muszę z nim porozmawiać.
— Po co? — Kasia pokręciła głową. — Żeby znowu go zranić?
— Nie, ja…
— Wie pani — Kasia poprawiła torbę na ramieniu — on nigdy o pani nie mówi. W ogóle. Dla niego ten temat nie istnieje. A ja, na pani miejscu…
— Kasieńko! Gdzie się zawieruszyłaś? — rozległ się głos.
Obie drgnęły. Pod klatką stał Antoni — wysoki, barczysty, tak podobny do młodego Wiktora. Patrzył na nie, marszcząc brwi.
— Antoni! — Weronika podeszła do niego, serce waliło jej w gardle. — Antoni, to ja…
Spoglądał na nią chłodno, jak na obcą.
— Wiem, kim pani jest — powiedział spokojnie. — I nie chcę rozmawiać.
— Synku…
— Nie nazywaj mnie tak — jego głos stał się ostry. — Pani mnie zostawiła. Nie byłem pani potrzebny. Teraz pani nie jest— Teraz ja nie potrzebuję pani.