Już od dziesięciu lat jestem żoną Krzysztofa, a moją teściową, Heleną Stanisławową, szczerze szanuję, a choćby kocham. To dobra, troskliwa kobieta, zawsze gotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi sernikami. Ale do jednego jej nawyku wciąż nie mogę się przyzwyczaić — zawsze zostawia łyżkę w misce z sałatką! I to nie tylko zostawia, ale wręcz wbija ją jak flagę na szczycie góry. Na Wielkanoc znowu zasiądziemy przy jej stole, a ja już psychicznie przygotowuję się do tego kulinarnego rytuału. Ale, szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom charakteru i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.
Helena Stanisławowa to kobieta, której nie sposób nie szanować. Kiedy wychodziłam za Krzysztofa, jak każda młoda synowa, trochę się jej obawiałam. Słyszałam historie znajomych o „potworach w spódnicy”, które krytykują wszystko. Ale Helena okazała się zupełnie inna. Powitała mnie z uśmiechem, nauczyła piec swój słynny jabłecznik i nigdy nie wtrącała się z nieproszonymi radami. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Staś, stała się dla nich najlepszą babcią — bawi się z nimi, czyta bajki, a jej cukierki z tajnej skrytki to już legenda. Naprawdę dziękuję losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.
Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą przyszliśmy jeszcze jako narzeczeni. Helena nakryła stół jak na królewskie przyjęcie — sałatka jarzynowa, krabowa, zimne nóżki, pieczona kaczka — wszystko idealne. Starając się być grzecznym gościem, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. Nagle zobaczyłam — w misce z jarzynową sterczy ogromna łyżka, dokładnie w środku, jak wieża na dachu. Pomyślałam wtedy, iż to przypadek, delikatnie wyjęłam łyżkę i położyłam na bok. Ale po pięciu minutach Helena, przechodząc obok, znowu ją wbiła! „Tak wygodniej, Aniu, bierz, nie krępuj się!” — powiedziała z uśmiechem. Kiwnęłam głową, ale w środku przeżywałam kulturowy szok.
Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każde święta — Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny — pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Raz to jarzynowa, innym razem sałatka śledziowa, a kiedyś choćby w greckiej, gdzie wyglądała jak intruz między fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć — wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetce, proponowałam rozłożenie sałatek wcześniej. Ale Helena jest nieugięta. „Aniu, to tradycja — mówi. — U nas w rodzinie zawsze tak robiono!” Krzysztof tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatki?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie z prawdziwego biesiadowania!”
Teraz, gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, już wyobrażam sobie ten stół. Helena, jak zawsze, będzie na czele, w świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole — baby, pisanki, wędliny i oczywiście jej sztandarowe sałatki z nieodłączną łyżką. choćby żartuję z Krzysztofem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale szczerze mówiąc, ten nawyk już stał się częścią naszej rodzinnej tradycji. Zosia, nasza córka, choćby namalowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w misce — i wszyscy się śmialiśmy, włącznie z Heleną.
Wielkanocne spotkania u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę — nas z Krzysztofem i dziećmi, jego siostrę z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół ugina się od jedzenia, którego starczyłoby na tydzień. Helena krząta się, dokłada wszystkim, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ona ma tyle energii? Zdąży upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze pograć ze Stasiem w „bitkę” pisankami. A ja po dniu gotowania marzę tylko o kołdrze i serialu.
Zeszłego roku na Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, licząc, iż może uda się zapanować nad sytuacją z łyżką. Ale nic z tego. Gdy ja kroiłam warzywa, Helena już serwowała sałatki i, oczywiście, wbiła w każdą łyżkę. „Tak ładnie!” — powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Westchnęłam i pomyślałam: niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu cieszę się jej smakołykami i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne „flagi”.
Czasem zastanawiam się, czy ta łyżka to nie tylko nawyk, ale może jakiś symbol? Może dla Heleny to sposób, by pokazać, iż dba o to, by wszyscy najedli się do syta? Zapytałam u Krzysztofa, skąd to się wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie wydaje się, iż tak goście szybciej zaczną jeść. Ona przecież karmi wszystkich na umór”. I rzeczywiście, od stołu teściowej nie sposób odejść głodnym. choćby Staś, który zwykle grymasi, zajada jej kotlety jak nigdy.
Teraz, szykując się do Wielkanocy, już nie walczę z tą łyżką. To jak tradycja, bez której święta byłyby nieполne. Wyobrażam sobie, jak usiądziemy przy stole, Helena zacznie opowiadać, jak farbowała jajka w łupinach, Zosia ze Stasiem będą się kłócić, czyje jajko jest twardsze, a Krzysztof mrugnie do mnie, gdy znów wyjmę łyżkę z sałatki. I wiesz co? Czuję wtedy ciepło. Tak, Helena ma swoje dziwactwa, ale jest duszą naszej rodziny. Cieszę się, iż moje dzieci mają taką babcię, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z łyżką, ale i kochać życie.
Może za parę lat sama zacznę wbijać łyżki w sałatki — na cześć Heleny. Na razie zabieram na Wielkanoc dobry humor i szykuję się na kolejną ucztę. I oczywiście na tę łyżkę, która jak latarnia będzie sterczeć w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę śmiesznie.