Dzień przebaczenia
Ostatnim autobusem Agnieszka wróciła z miasta do wsi. Cały dzień biegała od szpitala – odbierała potrzebne zaświadczenia i dokumenty – do zakładu pogrzebowego, potem znowu do szpitala, by oddać węzełek z ubraniami do kostnicy. Mama sama go wcześniej przygotowała. Zdołała jeszcze wpaść do siebie, by przebrać się w czarny sweter.
Agnieszka opadła na krzesło przy stole, wyciągnęła obolałe nogi, nie mając siły się rozebrać. Dom ostygł, trzeba było napalić w piecu. Wyjechała w porannej szarówce, a teraz był już wieczór. Tępym wzrokiem wpatrywała się w brudne ślady na podłodze – zostawione przez lekarza pogotowia, przez obcych mężczyzn wynoszących mamę z domu i wywożących do miasta, przez sąsiadów. Dopiero teraz uświadomiła sobie, iż przez cały ten czas drzwi domu stały otworem, a za oknem był październik. Nie wiedziała, czy wolno teraz myć podłogę. Na wszelki wypadek postanowiła zostawić wszystko tak, jak było.
Za drzwiami rozległy się kroki. Agnieszka zerwała się, myśląc, iż to przyjechała Ewa, ale do izby weszła sąsiadka.
— Widziałam, iż wróciłaś. Pomóc w czymś? — zapytała ciotka Grażyna, przyjaciółka matki.
— Nie… — Agnieszka znów osunęła się na krzesło.
— Zimno u ciebie. Zaraz napalę. — Ciotka Grażyna wyszła i niedługo wróciła z naręczem drewna, krzątając się w kuchni, rozpalając ogień.
Przez krótką chwilę Agnieszce wydało się, iż to mama, iż jej śmierć to tylko zły sen…
— No, już będzie cieplej. — Do izby weszła nie mama, ale ciotka Grażyna. — Nie martw się o stypę. Jutro pogrzeb? Więc jedź do miasta, a my z Anną tu wszystko ogarniemy. Ewka wie? Przyjedzie? — dopytywała.
— Telefon nie odpowiada, wysłałam wiadomość. Nie wiem. Dziękuję wam bardzo — wyszeptała Agnieszka, ledwo poruszając wargami.
— Co tam, nie obcy przecież. Z twoją matką byliśmy jak rodzone siostry. — W jej głosie zabrzmiał wyrzut, i Agnieszka to wyczuła, uniosła na kobietę wzrok. — No to idę — zmieszała się ciotka Grażyna i skierowała ku drzwiom. Chwyciła za klamkę i zatrzymała się. — Jutro nie zamykaj domu, dobrze?
Agnieszka skinęła głową, przygryzając wargę. W piecu trzaskało drewno, ogień huczał w kominie, dom ożył. I Agnieszka już nie czuła tej gęstej, głuchej samotności, która skradła się po śmierci mamy. Mówią przecież, iż w pierwszych dniach zmarłych można jeszcze wyczuć blisko. Agnieszka rozejrzała się, ale nic nie poczuła, nic nie zobaczyła.
Mama w ostatnich czasach ciężko chorowała. Po śmierci ojca straciła sens życia, gwałtownie podupadła. Czasem Agnieszce wydawało się, iż nie chce żyć, iż śpieszy się do taty. Stała się ponura i milcząca. Po skończeniu szkoły Agnieszka wyjechała do miasta, zaczęła studiować księgowość.
Co weekend przyjeżdżała do mamy, na szczęście wieś była niedaleko. Przywoziła jedzenie, pomagała w domu. Ostatniego roku mama gwałtownie schudła i osłabła. Agnieszka zawiozła ją do szpitala, gdzie usłyszały straszną diagnozę. Mama przyjęła ją z obojętnością, Agnieszce choćby wydało się, iż była niemal rada, na pewno nie zasmucona.
Gdy już ledwo wstawała z łóżka, Agnieszka wzięła urlop i zamieszkała z nią. W pracy uprzedziła, iż może będzie musiała wziąć dni na własny koszt. Miesiąc później mama zmarła. Ostatnie dwa dni nie jadła, nie mówiła, była w półśnie.
Agnieszka ciągle do niej mówiła, nieważne, czy słyszała. Od dźwięku własnego głusu robiło się mniej strasznie i pusto. W ostatni dzień prosiła mamę o przebaczenie za wszystko, błagała, by jej nie zostawiała, gładząc wychudzoną, bezwładną dłoń.
Mówiła, iż lada chwila przyjedzie Ewa. Na dźwięk imienia siostry powieki mamy drgnęły, ale oczu nie otworzyła. Może już była tam, w innym świecie, z tatą, do którego tak tęskniła przez te wszystkie lata?
Ojciec był pracowity, pił niewiele, znał umiar, co na wsi było rzadkością. Wiele samotnych, a choćby zamężnych kobiet, których mężowie przepijali życie, próbowało go uwieść, wabiąc pod pozorem pomocy. ale ojciec kochał mamę, nie zdradzał. Na wsi takich rzeczy się nie ukryje.
Z wypłaty zawsze przynosił im z siostrą paczkę cukierków. Jakże cieszyły się tymi skromnymi podarunkami.
Zmarł młodo, a adekwatnie zginął. I mama nie pogodziła się z tą stratą. Agnieszka miała wtedy siedem lat, a Ewa właśnie skończyła gimnazjum. Gdy wyjechała do szkoły, a raczej uciekła z domu po tragedii, nigdy już tu nie wróciła.
Niedługo przed śmiercią, gdy mama jeszcze mogła mówić, prosiła Agnieszkę, by zadzwoniła do siostry i poprosiła, by przyjechała. Agnieszka dzwoniła, pisała, ale telefon milczał. Ostatni raz napisała, gdy mama umarła, ale Ewa nie odpowiedziała. Agnieszka okłamywała mamę, iż córka Ewy zachorowała. Jak tylko wyzdrowieje, od razu przyjedzie. Czy mama wierzyła? Agnieszka nie wiedziała.
Przypomniała sobie, jak rok temu, gdy lekarze postawili straszną diagnozę, zadzwoniła do siostry, by przyjechała. Ewa przyjęła wiadomość obojętnie.
— Wypędziła mnie, nie pamiętasz? Nie przyjadę — twardo odpowiedziała starsza siostra.
— Obie jesteście sobie równe. Może umrzeć, przyjedź, pogadajcie, przebaczcie sobie… — przekonywała Agnieszka.
— Nie jestem winna śmierci ojca. Byłam wtedy dzieckiem. A ona myślała, jak mi będzie ciężko, gdy wyrzucała mnie z domu? — Ewa podniosła głos.
— Nie wyrzucała cię, tylko w gniewie nawymyślała. Bardzo przeżywała… Proszę, przyjedź — Agnieszka ledwo powstrzymywała łzy.
— Nie przyjadę — ucAgnieszka przytuliła Ewę mocniej, wiedząc, iż mimo wszystkich ran przeszłości, teraz mają tylko siebie i to wystarczy, by zacząć od nowa.