Dzień Przebaczenia
Ostatnim autobusem Weronika wróciła z miasta do wsi. Cały dzień biegała po urzędach – najpierw do szpitala, po dokumenty, potem do zakładu pogrzebowego, znów do szpitala, by zostawić w kostnicy zawiniątko z ubraniami. Mama przygotowała je sama, jeszcze zanim odeszła. Znalazła choćby czas, by wpaść do siebie i przebrać się w czarny sweter.
Weronika osunęła się na krzesło przy stole, wyciągając obolałe nogi, zbyt wyczerpana, by się rozebrać. Dom był zimny – trzeba było napalić w piecu. Wyjechała o świcie, a teraz zapadał już zmierzch. Bezwiednie wpatrywała się w ślady błota na podłodze, zostawione przez lekarza pogotowia, przez mężczyzn, którzy wynosili mamę, przez sąsiadów. Dopiero teraz dotarło do niej, iż przez cały ten czas drzwi stały otworem, choć za oknem był październik. Nie wiedziała, czy można już zmywać podłogę. Dla bezpieczeństwa postanowiła zostawić wszystko tak, jak jest.
Za drzwiami rozległy się kroki. Weronika zerwała się, myśląc, iż to Dorota, ale do izby weszła sąsiadka.
– Widziałam, iż wróciłaś. Pomóc ci w czymś? – zapytała ciocia Helena, przyjaciółka matki.
– Nie. – Weronika znów opadła na krzesło.
– Zimno tu u ciebie. Zaraz napalę – powiedziała ciocia Helena i wyszła, by wrócić po chwili z naręczem drewna. Zaczęła krzątać się w kuchni, rozpalając w piecu.
Przez krótką chwilę Weronice wydawało się, iż to mama, iż jej śmierć to tylko zły sen…
– No, już będzie cieplej – do izby weszła nie mama, ale ciocia Helena. – Nie martw się o stypę. Pogrzeb jutro? Jedź do miasta, a my z Anią tu wszystko ogarniemy. Dorota wie? Przyjedzie?
– Telefon milczy, napisałam. Nie wiem. Dziękuję bardzo… – Weronika ledwo poruszyła wargami.
– Co tam, nie obce przecież – odparła kobieta, ale w jej głosie zabrzmiało coś twardego, oskarżycielskiego. Weronika podniosła na nią oczy. – No, to ja pójdę – ciocia Helena zmiękła i skierowała się ku drzwiom. Zatrzymała się, trzymając już za klamkę. – Jutro nie zamykaj domu, dobrze?
Weronika skinęła głową, przygryzając wargę. W piecu trzeszczało drewno, ogień huczał w kominie, dom ożył. I nagle Weronika nie czuła już tej przytłaczającej, głuchej samotności, która wypełniła dom po śmierci mamy. Mówią przecież, iż w pierwszych dniach zmarłych można wyczuć wśród żywych. Rozejrzała się, ale nic nie zobaczyła.
Mama od dłuższego czasu mocno chorowała. Po śmierci taty straciła sens życia, gasła z dnia na dzień. Czasem Weronice wydawało się, iż nie chce już żyć, iż spieszy się do niego. Stała się posępna i milcząca. Po skończeniu szkoły Weronika wyjechała do miasta, zaczęła studiować księgowość.
Co weekend przyjeżdżała do mamy, na szczęście wieś nie była daleko. Przywoziła zakupy, pomagała w domu. W ostatnim roku mama gwałtownie schudła i osłabła. Weronika zabrała ją do szpitala i usłyszała straszną diagnozę. Mama przyjęła to obojętnie, choćby jakby z ulgą.
Gdy osłabła tak, iż ledwo wstawała z łóżka, Weronika wzięła urlop i przyjechała. W pracy uprzedziła, iż może będzie musiała brać dni bezpłatne. Miesiąc później mama umarła. Ostatnie dwa dni nie jadła, nie mówiła, była jakby w półśnie.
Weronika ciągle do niej mówiła, nieważne, czy słyszy. Od dźwięku własnego głodu było mniej straszno. W ostatni dzień prosiła mamę o przebaczenie za wszystko, błagała, by jej nie zostawiała, głaszcząc jej wychudzoną, bezwładną dłoń.
Mówiła, iż lada chwila przyjedzie Dorota. Na dźwięk imienia córki powieki mamy drgnęły, ale oczy nie otworzyła. Może już była tam, w innym świecie, z tatą, do którego tak tęskniła?
Tata był pracowity, pił niewiele, znał umiar – rzadkość na wsi. Niektóre kobiety, zwłaszcza te z pijącymi mężami, próbowały go uwodzić, wciągać do siebie pod pretekstem pomocy. Ale on kochał mamę, nigdy nie zdradził. Na wsi takich rzeczy nie da się ukryć.
Z pensji zawsze przynosił im z siostrą torebkę cukierków. Jakże się wtedy cieszyły.
Zmarł młodo, a adekwatnie zginął. A mama nigdy nie pogodziła się z tą stratą. Weronika miała wtedy siedem lat, Dorota kończyła gimnazjum. Gdy tylko wyjechała na studia, uciekła z domu po tragedii, nigdy już tu nie wróciła.
Niedługo przed śmiercią, gdy mama jeszcze miała siłę mówić, prosiła Weronikę, by zadzwoniła do siostry. Dzwoniła, pisała, ale telefon milczał. Ostatni raz napisała, gdy mama umarła, ale Dorota nie odpowiedziała. Weronika kłamała mamie, iż córka Doroty zachorowała. Przyjedzie, gdy wyzdrowieje. Czy wierzyła? Nie wiedziała.
Przypomniała sobie, jak rok temu, gdy lekarze postawili diagnozę, zadzwoniła do siostry i poprosiła, by przyjechała. Dorota przyjęła wiadomość obojętnie.
– Przegnała mnie, nie pamiętasz? Nie przyjadę – odpowiedziała twardo.
– Obie zawiniłyście. Ona może umrzeć, przyjedź, pogadajcie, wybaczcie sobie… – błagała Weronika.
– Nie jestem winna śmierci taty. Byłam wtedy dzieckiem. A ona myślała, co czuję, gdy mnie wyrzucała? – Dorota podniosła głos.
– Nie wyrzucała cię, tylko w gniewie powiedziała za dużo. Bardzo cierpiała… Proszę, przyjedź – Weronika łkała już niemal.
– Nie przyjadę – uc”Razem wysiadły z autobusu, trzymając się za ręce, gotowe zacząć od nowa, mimo wszystkich lat straconych w cieniu niedopowiedzeń i winy.**