Dzień, kiedy nie boli, ale dokucza.

newskey24.com 1 tydzień temu

Jeden z tych dni, kiedy nic nie boli, ale ciągle coś uwiera.

Na przystanku koło starego rynku w Lublinie stała kobieta. Paląc papierosa, zasłaniała dłonią ogień przed porywistym wiatrem, drugą ręką przyciskała do siebie szarą płócienną torbę. Wypełniała ją nie tyle rzeczami, co ciężarem codziennych trosk. Kobieta stała na samym skraju chodnika, jakby pilnowała tego metra ziemi — jedynego stałego punktu w rozmytym, niepewnym świecie.

Miała na imię Krystyna. Czterdzieści osiem lat. Z wyglądu — młodsza. Chuda twarz z wyraźnymi kośćmi policzkowymi, włosy zebrane w niedbały kok, oczy jasne, ale z siną obwódką pod powiekami — nie od bezsenności, ale od chronicznego braku: uwagi, ciepła, czegokolwiek niespodziewanego.

W środku nie była złamana, tylko zmęczona. Zmęczona powtarzalnością dni, dźwiękiem budzika, pustymi słowami „w porządku”, „jak zawsze”, którymi maskowała prawdę. Zmęczona wieczorami kończącymi się w ciszy, bez pytań, bez czyjegoś ramienia obok. Zmęczona tym, iż każdego ranka musi na nowo składać się w całość, by przetrwać kolejny dzień.

Obudziła się o siódmej. Dom zatrzeszczał podłogą — syn, Marek, szykował się do szkoły. Rzucił niedbałe „cześć” i wyszedł, choćby nie zaglądając do kuchni. Poleżała jeszcze chwilę, wpatrując się w popękany sufit, w końcu wstała.

W lustrze — twarz. Bez gniewu, radości, choćby irytacji. Po prostu twarz. Wypiła kawę stojąc, oparła się o stół, narzuciła kurtkę, złapała torbę i wyszła. Dzień się nie zaczynał — był kontynuacją poprzedniego.

Dziś musiała pojechać do miasta — odebrać zaświadczenie, wpaść do neurologa i, jeżeli się uda, kupić Markowi nową kurtkę. Chodnik był śliski i mokry. Ludzie się spieszyli, ona szła wśród nich, przyciskając torbę do siebie, jakby była jej jedyną tarczą. Po drodze kupiła dwa pierogi z ziemniakami. Jeden zjadła, drugi zawinęła w serwetkę — dla bezdomnego, który zawsze siedział przy przejściu podziemnym. Tego dnia go nie było. Zostawiła pieróg na ławce. Tak po prostu. Może ktoś będzie głodny.

U lekarza była kolejka — cztery starsze panie żywo dyskutowały o ciśnieniu, ogródku i oczywiście o ciasnym gabinecie, w którym „biedny doktor się dusi”. Krystyna siedziała przy ścianie, przeglądała wiadomości. Wybuchy, śmierć, czyjeś obce tragedie, czyjeś uśmiechy na zdjęciach. Życia tak dalekie od jej własnego. Zamknęła telefon. Nie dlatego, iż ją to znudziło, po prostu — wszystko stawało się obojętne.

Neurolog mówił coś o „zaburzeniach wegetatywnych” i „potrzebie odpoczynku”. Kiwała głową, udając, iż słucha. A w myślach kręciła się tylko jedna rzecz: gdzie znaleźć miejsce, w którym mogłaby po prostu się położyć i nie myśleć. Nie być silną, nie uśmiechać się, nie udawać. Na jeden dzień zniknąć.

Na zewnątrz zrobiło się chłodniej. Wiatr wślizgiwał się pod kołnierz. Krystyna kupiła kubek kawy, sączyła go małymi łykami, jak ostatnią odrobinę ciepła. Usiadła na ławce w parku. Torba przyciśnięta do biodra, oddech wtłoczony w szalik.

Obok przysiadł mężczyzna. Po pięćdziesiątce. Zmarszczki wokół oczu, przygarbione ramiona. Nie patrząc na nią, powiedział cicho:

— Zimno. A do domu i tak nie chce się wracać.

Nawet się nie zdziwiła. Jakby wypowiedział jej własne myśli. Rozmawiali. O pracy. O jedzeniu. O tym, jak życie potrafi się poplątać. On — ochroniarz w nocnym markecie, żona wyjechała do córki i chyba już nie wróci. Listy przychodzą coraz rzadziej. choćby ich nie otwiera.

Ona — pracuje na poczcie. Mieszka z matką, która coraz częściej zapomina imiona, daty, choćby własne odbicie w lustrze. Wstaje nocą, szuka zmarłego ojca. Choć odszedł pięć lat temu. Mówili spokojnie, niemal zwyczajnie, jakby nie o bólu, a o pogodzie.

Milczeli. Pili kawę. Wiatr poruszał poły jego kurtki. W końcu wstał i, jakby zawstydzony, powiedział:

— Nie obrazi się pani, jeżeli ją zapamiętam?

— Nie. Tylko niech pan nie pomyli.

Po raz pierwszy się uśmiechnął.

— Nie pomylię. Po prostu… dobrze wiedzieć, iż ktoś jeszcze jest. Nie w telefonie. Nie w telewizji. Naprawdę.

Odszedł, nie oglądając się. Została. Patrzyła, aż zniknął w wietrze.

Wieczorem wrócił Marek. Podgrzała obiad, zapytała, jak mu minął dzień. Wzruszył ramionami, grzebał w telefonie. A potem nagle podniósł wzrok:

— A u ciebie jak było?

Łyżka zastygła w jej dłoni. Wydawało się, iż od tych czterech słów coś się w niej ocuciło. Odpowiedziała powoli:

— Był dzień. Jeden z wielu.

Skinął głową. I nie odwrócił się od razu. To było niewiele. Ale w jej świecie, gdzie dni były jak pod linijkę — choćby to miało znaczenie.

A nocą, leżąc w ciemności, pomyślała nagle: może ktoś teraz wspomina tę ławkę, kawę i ciszę, w której znalazło się miejsce dla czyjejś życzliwości.

I tej myśli wystarczyło. Nie jak cud. Jak kotwica. Żeby znów wstać rano. I wyjść — w kolejny z tych dni.

Idź do oryginalnego materiału