Dzień, kiedy nic nie boli, ale wszystko doskwiera

twojacena.pl 1 tydzień temu

Jeden z tych dni, kiedy nic nie boli, a jednak coś ciąży.

Na przystanku koło starego targowiska w Lubinie stała kobieta. Paląc papierosa, zasłaniała dłonią płomień przed podmuchami wiatru, a drugą ręką mocno przyciskała do siebie szarą płócienną torbę. Zwisała ciężko, jakby wypełniona nie przedmiotami, ale przygnębiającymi troskami. Kobieta stała na samym skraju chodnika, jakby pilnowała tego metra ziemi – jedynego stabilnego fragmentu w rozmytym, niepewnym świecie.

Nazywała się Alicja. Miała czterdzieści osiem lat, ale wyglądała młodziej. Chuda twarz z wyraźnymi kościami policzkowymi, włosy zebrane w niedbały kok, jasne oczy z niebieskawymi cieniami pod powiekami – nie od bezsenności, ale od chronicznego braku: uwagi, ciepła, czegoś niezwykłego.

W środku nie była złamana, tylko zmęczona. Zmęczona dniem podobnym do dnia, dźwiękiem budzika, pustymi frazami „wszystko w porządku”, „jak zwykle”, którymi zasłaniała prawdziwy stan. Zmęczona tym, iż każdy wieczór kończył się tak samo – w ciszy, bez pytań, bez czyjegoś ramienia. Zmęczona koniecznością zbierania się w sobie każdego ranka, by po prostu przejść przez kolejny dzień.

Obudziła się o siódmej. Dom zaskrzypiał podłogą – syn, Tomek, szykował się do technikum. Rzucił przez ramię „cześć” i wyszedł, choćby nie zaglądając do kuchni. Poleżała jeszcze chwilę, wpatrując się w popękany sufit, wreszcie wstała.

W lustrze – twarz. Bez gniewu, bez radości, choćby bez irytacji. Po prostu twarz. Wypiła kawę na stojąco, opierając się o stół, zarzuciła kurtkę, złapała torbę i wyszła. Dzień się nie zaczynał – tylko kontynuował poprzedni.

Dziś musiała pojechać do Wrocławia – odebrać zaświadczenie, wpaść do neurologa i, jeżeli się uda, kupić Tomkowi nową kurtkę. Chodnik był śliski i mokry. Ludzie się spieszyli, ona szła między nimi, przyciskając torbę do siebie, jakby była jej jedyną tarczą. Po drodze kupiła dwa pierogi z ziemniakami. Jeden zjadła, drugi zawinęła w serwetkę – dla bezdomnego, który zwykle siedział przy przejściu podziemnym. Tego dnia go nie było. Pieróg zostawiła na ławce. Tak po prostu. Może ktoś był głodny.

U lekarza kolejka – cztery starsze panie żywo dyskutowały o ciśnieniu, ogródkach i oczywiście o malutkim gabinecie, w którym „ten biedny doktor się dusi”. Alicja siedziała przy ścianie, przeglądała wiadomości. Wybuchy, śmierci, czyjeś obce tragedie, czyjeś sztuczne uśmiechy. Życia dalekie od jej własnego. Zamknęła telefon. Nie dlatego, iż ją to znudziło – po prostu stało się to obojętne.

Neurolog mówił coś o „zaburzeniach wegetatywnych” i „potrzebie odpoczynku”. Kiwała głową, udając, iż słucha. W głowie kręciła się tylko jedna myśl: gdzie znaleźć miejsce, gdzie można po prostu się położyć i nie myśleć. Nie być silną, nie uśmiechać się, nie trzymać w ryzach. Po prostu zniknąć na chociaż jeden dzień.

Na zewnątrz zrobiło się chłodniej. Wiatr wślizgiwał się pod kołnierz. Alicja kupiła kubek kawy, piła ją małymi łykami, jak ostatni ślad ciepła. Usiadła na ławce w parku. Torba przy boku, oddech w szalik.

Obok przysiadł mężczyzna. Wyglądał na trochę ponad pięćdziesiątkę. Zmarszczki wokół oczu, zmęczone ramiona. Nie patrząc na nią, powiedział cicho:

— Zimno. A do domu i tak nie chce się wracać.

Nawet się nie zdziwiła. Jakby powiedział to, co sama myślała. Rozmawiali. O pracy. O jedzeniu. O tym, jak dziwnie potoczyło się życie. On był ochroniarzem w nocnym markecie, żona wyjechała do córki i najwyraźniej nie wróci. Listy pisze coraz rzadziej. On choćby ich nie otwiera.

Ona pracuje na poczcie. Mieszka z matką, która coraz częściej zapomina imiona, daty, choćby własne odbicie w lustrze. W nocy wstaje, szuka zmarłego ojca. Minęło już pięć lat. Mówili spokojnie, niemal zwyczajnie, jakby nie o bólu, a o pogodzie.

Milczeli. Pili kawę. Wiatr poruszał poły jego kurtki. W końcu wstał i, jakby zawstydzony, powiedział:

— Nie będzie pani miała za złe, jeżeli zapamiętam?

— Nie. Tylko niech pan nie pomyli.

Po raz pierwszy się uśmiechnął.

— Nie pomylę. Po prostu chcę pamiętać, iż ktoś jeszcze jest. Nie w telefonie. Nie w telewizji. Naprawdę.

Odszedł, nie oglądając się. Została. Patrzyła, aż zniknął w wietrze.

Wieczorem wrócił Tomek. Podgrzała kolację, spytała o jego dzień. Wzruszył ramionami, grzebiąc w telefonie. Nagle podniósł wzrok:

— A u ciebie jak było?

Łyżka zastygła w jej dłoni. Od tych czterech słów coś w niej zaiskrzyło. Odpowiedziała wolno:

— Był dzień. Jeden z wielu.

Skinął głową. I nie odwrócił się od razu. To było niewiele. Ale w jej świecie, gdzie dni układały się jeden po drugim jak pod szablonem – choćby to miało znaczenie.

A w nocy, leżąc w ciemności, pomyślała nagle: może ktoś właśnie wspomina tę ławkę, kawę i ciszę, w której znalazło się miejsce dla czyjejś życzliwości.

I tej myśli wystarczyło. Nie jak cudu. Jak kotwicy. Żeby znów wstać rano. I wyjść – w kolejny z następnych dni.

Idź do oryginalnego materiału