Dzień, kiedy nic nie boli, ale coś uwiera

newsempire24.com 22 godzin temu

Jeden z tych dni, kiedy nie boli, ale ciągnie się jak zmokły jesienny liść.

Na przystanku obok starego targowiska w Lublinie stała kobieta. Paląc papierosa, osłaniała ogień przed porywistym wiatrem dłonią, drugą zaś przyciskała do siebie szarą płócienną torbę. Zwisała ciężko, jakby wypełniona nie przedmiotami, a goryczą codzienności. Kobieta stała na samym brzegu chodnika, niczym strażniczka tego metra kwadratowego — jedynego stabilnego punktu w rozmytym, niepewnym świecie.

Nazywała się Bogna. Miała czterdzieści osiem lat, choć wyglądała młodziej. Wąska twarz z wyraźnymi kośćmi policzkowymi, włosy spięte w niedbały kok, jasne oczy z sinym półksiężycem pod dolną powieką — nie z bezsenności, ale z braku — uwagi, ciepła, czegoś więcej.

W środku nie była złamana, tylko zmęczona. Zmęczona mijającymi się dniami, piszczącym budzikiem, pustymi słowami „jakoś”, „normalnie”, którymi zasłaniała prawdę. Zmęczona wieczorami kończącymi się w ciszy, bez pytań, bez czyjegoś ramienia. Zmęczona tym, iż każdego ranka musi zbierać się na nowo, by po prostu przejść przez kolejny dzień.

Obudziła się o siódmej. Drewniana podłoga zatrzeszczała — syn, Kacper, szykował się do szkoły. Rzucił przez ramię „cześć” i wyszedł, choćby nie zaglądając do kuchni. Poleżała jeszcze chwilę, wpatrując się w popękany sufit, wreszcie wstała.

W lustrze — twarz. Bez gniewu, bez radości. Tylko twarz. Wypiła kawę na stojąco, oparta o blat, zarzuciła kurtkę, złapała torbę i wyszła. Dzień się nie zaczynał — płynął dalej, jak rzeka bez brzegów.

Dziś musiała pojechać do miasta — odebrać zaświadczenie, zajrzeć do neurologa i, jeżeli starczy czasu, kupić Kacprowi nową kurtkę. Chodnik był śliski. Ludzie się spieszyli, ona szła obok, przyciskając torbę, jakby była jedyną osłoną. Po drodze kupiła dwa pierogi z ziemniakami. Jeden zjadła, drugi zawinęła w serwetkę — dla bezdomnego spod przejścia podziemnego. Tego dnia go nie było. Zostawiła pieróg na ławce. Tak po prostu. Może komuś się przyda.

U lekarza kolejka — cztery starsze panie żywo dyskutowały o ciśnieniu, warzywach i tym, jak „biedny doktor dusi się w tym maleńkim gabinecie”. Bogna siedziała pod ścianą, przewijając wiadomości. Wybuchy, śmierć, cudze dramaty, cudze uśmiechy. Życia tak odległe od jej własnego. Zamknęła telefon. Nie dlatego, iż ją to męczyło — po prostu przestało mieć znaczenie.

Neurolog mówił coś o „zaburzeniach wegetatywnych” i „konieczności odpoczynku”. Kiwała głową, udając, iż słucha. W głowie kręciła się tylko jedna myśl: gdzie znaleźć miejsce, gdzie mogłaby po prostu się położyć i nie myśleć. Nie być silną, nie uśmiechać się, nie trzymać w garści. Zniknąć choćby na dobę.

Na zewnątrz zrobiło się chłodniej. Wiatr wślizgiwał się pod kołnierz. Bogna kupiła kubek kawy, sącząc ją małymi łykami, jak ostatnią odrobinę ciepła. Usiadła w parku na ławce. Torba przyciśnięta do uda, oddech wtłoczony w szalik.

Obok przysiadł mężczyzna. Po pięćdziesiątce, zmarszczki w kącikach oczu, ramiona przygarbione pod ciężarem dnia. Nie patrząc na nią, powiedział cicho:

— Zimno. A do domu i tak nie chce się wracać.

Nie zdziwiło jej to. Jakby wypowiedział jej własne myśli. Rozmawiali. O pracy. O jedzeniu. O tym, jak dziwnie potoczyło się życie. On — ochroniarz w nocnym sklepie, żona wyjechała do córki i chyba już nie wróci. Listy przychodzą coraz rzadziej. choćby ich nie otwiera.

Ona — pracuje na poczcie. Mieszka z matką, która coraz częściej zapomina imiona, daty, choćby własne odbicie w lustrze. W nocy wstaje, szuka zmarłego ojca. Minęło już pięć lat. Mówili spokojnie, jakby nie o bólu, a o deszczu za oknem.

Milczeli. Pili kawę. Wiatr szeleścił połamami jego kurtki. W końcu wstał i, niemal zawstydzony, zapytał:

— Nie obrazi się pani, jeżeli ją zapamiętam?

— Nie. Tylko niech pan nie pomyli z kimś innym.

Pierwszy raz się uśmiechnął.

— Nie pomylię. Po prostu… dobrze wiedzieć, iż ktoś jest. Nie w telefonie. Nie w telewizji. Naprawdę.

Odszedł, nie oglądając się. Została sama. Patrzyła, aż zniknął w wirze ulicy.

Wieczorem wrócił Kacper. Podgrzała kolację, zapytała o jego dzień. Wzruszył ramionami, grzebiąc w telefonie. Nagle podniósł wzrok:

— A u ciebie jak było?

Łyżka zastygła w jej dłoni. Od tych czterech słów coś w niej drgnęło. Odpowiedziała wolno:

— Był dzień. Jeden z wielu.

Skinął głową. I nie odwrócił się od razu. To było niewiele. Ale w jej świecie, gdzie dni układały się jak kartki z kalendarza, choćby to miało znaczenie.

A nocą, leżąc w ciemności, pomyślała nagle: może ktoś teraz wspomina tę ławkę, kawę i ciszę, w której znalazło się miejsce na czyjąś życzliwość.

I ta myśl wystarczyła. Nie jak cud. Jak kotwica. Żeby rano znowu wstać. I wyjść — w kolejny z następnych dni.

Idź do oryginalnego materiału