Był taki dzień, kiedy nie boli – ale ciąży
Na przystanku koło starego targowiska w Olsztynie stała kobieta. Paląc papierosa, osłaniała dłonią płomień przed porywistym wiatrem, drugą ręką przyciskała do siebie szarą płócienną torbę. Dolna część worka wyraźnie się uginała – jakby wypełniona nie przedmiotami, ale ciężarem codziennych trosk. Stała na samym skraju chodnika, niczym strzegąc tego metra ziemi – jedynego stabilnego fragmentu w chwiejnym, zamglonym świecie.
Miała na imię Zofia. Czterdzieści osiem lat. Z wyglądu – młodsza. Szczupła twarz o wyraźnych kościach policzkowych, włosy związane w niedbały kok, jasne oczy z sinymi cieniami pod dolnymi powiekami – nie od bezsenności, ale od stałego braku: uwagi, ciepła, czegoś niezwykłego.
W środku nie była zgnębiona ani załamana, po prostu – zmęczona. Zmęczona kolejnymi takimi samymi dniami, dźwiękiem budzika, pustymi słowami „w porządku”, „jak zwykle”, za którymi ukrywała prawdziwy stan. Zmęczona wieczorami kończącymi się w ciszy, bez pytań, bez czyjegoś ramienia obok. Zmęczona tym, iż każdego dnia znów musi się składać w całość, żeby przez niego przejść.
Obudziła się o siódmej. Dom zatrzeszczał deskami podłogowymi – syn, Kacper, szykował się do technikum. Rzucił krótkie „cześć” i wyszedł, choćby nie zaglądając do kuchni. Poleżała jeszcze chwilę, wpatrując się w popękany sufit, w końcu wstała.
W lustrze – twarz. Ani gniewu, ani radości, choćby irytacji. Po prostu twarz. Wypiła kawa na stojąco, opierając się o stół, narzuciła kurtkę, złapała torbę i wyszła. Dzień się nie zaczynał – tylko kontynuował poprzedni.
Tego dnia musiała pojechać do miasta – odebrać zaświadczenie, wpaść do neurologa i, jeżeli się uda, kupić Kacprowi nową kurtkę. Chodnik był śliski i mokry. Ludzie się spieszyli, ona szła obok nich, przyciskając torbę do ciała, jakby była jej jedyną tarczą. Po drodze kupiła dwa pierogi z ziemniakami. Jeden zjadła, drugi owinęła w serwetkę – dla bezdomnego, który zawsze siedział przy przejściu podziemnym. Tego dnia go nie było. Pieróg zostawiła na ławce. Tak po prostu. Może ktoś był głodny.
U lekarza była kolejka – cztery starsze panie żywo dyskutowały o ciśnieniu, ogródkach i oczywiście ciasnym gabinecie, w którym „ten biedny doktor się dusi”. Zofia siedziała pod ścianą, przeglądając wiadomości. Wybuchy, śmierć, cudze tragedie, cudze lśniące uśmiechy. Życia dalekie od jej własnego. Zamknęła telefon. Nie dlatego, iż się znudziło, po prostu – przestało to mieć znaczenie.
Neurolog mówił coś o „zaburzeniach wegetatywnych” i „potrzebie odpoczynku”. Kiwała głową, udając, iż słucha. W głowie kręciła się tylko jedna myśl: gdzie znaleźć miejsce, gdzie można po prostu położyć się i nie myśleć. Nie być silną, nie uśmiechać się, nie trzymać się kurczowo. Zniknąć choćby na jeden dzień.
Na zewnątrz zrobiło się wyraźnie chłodniej. Wiatr wślizgiwał się pod kołnierz. Zofia kupiła kubek kawy, piła ją małymi łykami, jak ostatnią pozostałość ciepła. Usiadła w parku na ławce. Torba przyciśnięta do biodra, oddech wtłoczony w szalik.
Obok przysiadł mężczyzna. Wyglądał na trochę ponad pięćdziesiątkę. Zmarszczki wokół oczu, zmęczone ramiona. Nie patrząc na nią, powiedział cicho:
— Zimno. A do domu i tak nie chce się iść.
Nawet się nie zdziwiła. Jakby przeczytał jej myśli. Rozmawiali. O pracy. O jedzeniu. O tym, jak dziwnie potoczyło się życie. On – ochroniarz w nocnym markecie, żona wyjechała do córki i, najwyraźniej, nie wróci. Listy pisze coraz rzadziej. On ich choćby nie otwiera.
Ona – pracuje na poczcie. Mieszka z matką, która coraz częściej zapomina imiona, daty, choćby własne odbicie w lustrze. W nocy wstaje, szuka zmarłego ojca. Już pięć lat go nie ma. Mówili spokojnie, niemal zwyczajnie, jakby nie o bólu, a o pogodzie.
Milczeli. Pili kawę. Wiatr poruszał poły jego kurtki. W końcu wstał i, jakby zawstydzony, powiedział:
— Nie będzie pani miała za złe, jeżeli zapamiętam?
— Nie. Tylko niech mnie pan nie pomyli z kimś innym.
Po raz pierwszy się uśmiechnął.
— Nie pomyli— Nie pomyli. Chcę tylko pamiętać, iż ktoś jeszcze jest. Nie w telefonie. Nie w telewizji. Naprawdę.
Odszedł, nie oglądając się. Ona została. Patrzyła, aż zniknął w wietrze.
Wieczorem wrócił Kacper. Odgrzała kolację, spytała, jak mu minął dzień. Wzruszył ramionami, grzebał w telefonie. A potem niespodziewanie podniósł wzrok:
— A u ciebie jak?
Łyżka zastygła jej w dłoni. Od tych kilku słów coś się w niej zaróżowiło. Odpowiedziała powoli:
— Był dzień. Jak każdy inny.
Skinął głową. I nie odwrócił się od razu. To było niewiele. Ale w jej świecie, gdzie dni układały się jednakowo jak kartki w kalendarzu, choćby to coś znaczyło.
A nocą, leżąc w ciemności, pomyślała nagle: może ktoś teraz wspomina tę ławkę, kawę i ciszę, w której znalazło się miejsce dla obcej życzliwości.
I tej myśli wystarczyło. Nie jak cudu. Ale jak kotwicy. By znów wstać rano. I wyjść — w kolejny z tych dni, gdy ból nie krzyczy, ale cicho przycupnął w kącie serca.