**Dziennik, 12 października**
— Dziękuję ci, synku, za to święto! — powiedziała teściowa do mikrofonu, kompletnie ignorując moją osobę. Mój toast w odpowiedzi sprawił, iż cała sala zamilkła.
Wiecie, jak to bywa. Zbliżał się jubileusz teściowej — 60 lat. Data poważna, trzeba świętować z rozmachem. A kto w naszej rodzinie jest głównym organizatorem, motorem i, jak to się mówi, wiecznym zapaleńcem? Oczywiście, ja.
Teściowa, Halina Janowska, podeszła do mnie z niewinnym wyrazem twarzy:
— Kochanie, ty u nas taka zaradna, taka pełna energii! — I dalej w tym tonie: „Pomożesz mi z jubilatką, co? Ja już stara jestem, nic się na tym nie znam”.
Tak, „pomóż”. Dziewczyny, jej „pomóż” oznaczało, iż wzięłam na siebie absolutnie wszystko. Dwa tygodnie żyłam tylko tą imprezą.
Znalazłam restaurację, trzy razy zmieniałam menu, bo „ciocia Basia nie je ryb, a wujek Zdzisiek ma alergię na orzechy”. Załatwiłam wodzireja, dogadałam się z fotografem, sama wymyśliłam dekoracje i do północy dmuchałam te głupie balony.
A wisienką na torcie było to, iż cała organizacja szła z naszej kieszeni, bo teściowa sama by nie udźwignęła kosztów.
Mąż stworzył iluzję zajętości: jeździł ze mną, siedział przy stole, ale w rzeczywistości wpatrywał się w telefon. Na każdy mój pomysł kiwał głową, choćby nie odrywając wzroku od ekranu:
— Tak, kochanie, świetny pomysł!
A teściowa dzwoniła codziennie z „cennymi” wskazówkami, nigdy nie pytając, czy potrzebuję pomocy. Szczerze? Schudłam trzy kilogramy od tego stresu.
I nadszedł ten dzień. Restauracja lśniła, goście eleganccy, jubilatka w nowej sukni jak królowa. A ja? choćby fryzury zrobić nie zdążyłam.
Biegałam jak szalona: rozwiązywałam problemy z kelnerami, szukałam zagubionych dzieci, uspokajałam pijanego wujka Zdziśka. Jednym słowem — byłam nie gościem, a darmową administratorką wieczoru.
Gdzieś w połowie imprezy w końcu usiadłam, marząc chociaż o sałatce. Wtedy wodzirej ogłosił:
— A teraz głos zabierze nasza kochana jubilatka!
Halina Janowska, dumna jak paw, wzięła mikrofon. A ja, naiwna, pomyślałam: no teraz podziękuje. Wspomni o moich nieprzespanych nocach.
Ona jednak, obrzuciwszy salę majestatycznym spojrzeniem, oznajmiła:
— Kochani! Jestem taka szczęśliwa, iż was tu widzę! I chcę podziękować mojemu ukochanemu, złotemu synkowi! Andrzejku, bez ciebie to święto by nie powstało! Dziękuję ci, skarbie!
Dziewczyny, widelec wypadł mi z ręki. Sala eksplodowała brawami. Mój mąż wstał, czerwony z dumy, i posłał mamie całusa. A o mnie? Ani słowa. Jakbym nie istniała.
Wtedy coś we mnie umarło. I coś się narodziło. Złość była tak zimna i ostra, iż aż zabolało. I wtedy wpadłam na pomysł. Śmiały, publiczny.
Czekałam, aż brawa ucichną. Podeszłam do wodzireja.
— Przepraszam — szepnęłam z uśmiechem. — Ja też chcę coś powiedzieć.
Wzięłam mikrofon i stanęłam na środku.
— Drodzy goście! Haniu Janowska! Dołączam do tych ciepłych słów! Andrzej to naprawdę złoty człowiek i syn! Dlatego mam dla niego i jego wspaniałej mamy mały prezent.
Wyjęłam z torebki folder. Ten sam, z rachunkiem z restauracji, który właśnie odebrałam.
Sala zamarła. Podeszłam do ich stołu i położyłam rachunek przed nimi.
— Skoro to wy zorganizowaliście tę imprezę — powiedziałam jasno — to chyba sprawiedliwe, iż rachunek zapłacicie wy. Prawdziwi bohaterowie biorą odpowiedzialność, prawda?
Ich miny były bezcenne. Mąż zbladł jak ściana, a teściowa otwierała usta jak ryba wyrzucona na brzeg. W sali zapanowała cisza, iż słychać było muchę.
Odłożyłam mikrofon, wzięłam torebkę i wyszłam z podniesioną głową. Podobno impreza skończyła się zaraz po moim wyjściu.
**Lekcja na dziś:** Nigdy nie pozwól, by ktoś przypisywał sobie twoje zasługi. Czasem trzeba postawić sprawę na ostrzu noża — dla własnego szacunku.