Dziadziu, patrz! Łucja przycisnęła nos do szyby. Piesek!
Za bramą wpadła karczemna suczka, czarna, podniszczona, z wystającymi żeberkami.
Znowu ta łajza, mruknął Stanisław, zaciągając buty z futra. Już trzeci dzień jej znób. Odpędzaj ją stąd!
Machnął kijem. Pieska odskoczyła, ale nie uciekła. Usiadła pięć metrów dalej i po prostu patrzyła.
Dziadziu, nie wyrzucaj jej! Łucja chwyciła go za rękaw. Może jest głodna i zimno!
Mam dość własnych trosk! odrzucił starzec. Przynosi tylko pchły i choroby. Znikaj!
Suczka podniosła ogon i odszedła. Gdy Stanisław zniknął za drzwiami, wróciła.
Łucja mieszkała z dziadkiem od pół roku, od kiedy zginęli rodzice w górach. Stanisław przyjął wnuczkę, choć nigdy nie przepadał za dziećmi. Przywykł do ciszy, do swojego rytmu. A tu dziewczynka, co noc płacze i pyta: Dziadziu, kiedy wrócą mama i tata? Jak wytłumaczyć, iż już nie wrócą? Dziadek tylko jęczał i odwracał się. Obaj cierpieli, ale nie mieli dokąd pójść.
Po obiedzie, gdy dziadek drzemie przed telewizorem, Łucja wymknęła się cicho na podwórze z miseczką pełną resztek zupy.
Chodź tu, Szarko, szepnęła. Tak cię nazwałam. Ładne imię, prawda?
Suczka podeszła ostrożnie, oblizała talerz do końca, po czym położyła głowę na przednich łapach i patrzyła z wdzięcznością.
Jesteś dobra, pogłaskała dziewczynka. Bardzo dobra.
Od tego dnia Szarka nie opuszczała domu. Stała przy bramie, odprowadzała Łucję do szkoły i witała ją po powrocie. A gdy Stanisław wychodził, rozlegało się po całej okolicy:
Znowu ty! Ile można?
Szarka już wiedziała, iż człowiek szczeka, ale nie gryzie.
Sąsiad, Szymon Kozioł, paląc przy ogrodzeniu, obserwował ten cyrk i powiedział kiedyś:
Pashu, nie musisz jej wypędzać.
Cóż! Potrzebuję psa jak bólu zęba! odparł starzec.
Może… zawahał się Szymon …Bóg ją nie posłał na marne?
Stanisław tylko przewrzał oczami.
Minął tydzień. Szarka wciąż stała przy bramie, w każdą pogodę, w każdy mróz. Łucja potajemnie przynosiła jej jedzenie, a dziadek udawał, iż nic nie widzi.
Dziadziu, mogę wpuścić Szarkę do przedsionka? rzekła przy kolacji, szczypiąc wargi. Będzie cieplej.
Nie, i jeszcze raz nie! uderzył pięścią w stół. Zwierzętom w domu nie ma wstępu!
Ale ona
Bez ale! Dość już twoich kaprysów!
Łucja napukała wargi i ucichła. W nocy Stanisław nie mógł zasnąć. Rankiem spojrzał przez okno: Szarka leżała skulona w śniegu. Zginie gwałtownie pomyślał, a w sercu ogarnęło go coś nieprzyjemnego.
W sobotę Łucja pojechała na lodowisko. Szarka, jak zwykle, podążyła za nią. Dziewczynka wirując po lodzie, wykrzykiwała:
Patrz, co potrafię! i ruszyła w środek tafli. Lód wydał ciche pęknięcie, potem huk. Łucja wpadła w wodę, ciemną i lodowatą. Zatraciła się pod lodem, krzyczała, ale dźwięki znikły w falach.
Szarka zamarła na chwilę, po czym popłynęła w stronę domu. Stanisław, rąbiąc drewno, usłyszał dziki szczek. Odwrócił się, zobaczył psa, który szarpał go za spodnie i pchał w stronę bramy.
Co ty, szalona? nie rozumiał starzec.
Pies nie ustawał, łapał ubranie, w oczach miał panikę. W końcu rozbrzmiał głos:
Łucjo! krzyknął i ruszył za nią.
Stanisław zobaczył ciemną otchłań, słyszał słabe pluski.
Trzymaj się! krzyczał, chwytając długą kłodę, i wspiął się po kruchym lodzie, który pod jego stopami jęczał. Uderzył Łucję w kurtkę i pociągnął na brzeg. Szarka biegała przy nich, szczekając w rytm jego oddechu.
Kiedy wyciągnęli dziewczynkę, była niebieska od zimna. Dziadek ocierał ją śniegiem, dmuchał w twarz, modlił się do wszystkich świętych.
Dziadziu, Szarko, gdzie jest Szarko? wyszeptała Łucja.
Pies siedział obok, drżąc od zimna i strachu.
Tu jest, szlochnął starzec. Tu.
Po tym zdarzeniu coś się zmieniło. Stanisław nie krzyczał już na Szarkę, choć nie wpuszczał jej do domu.
Dziadziu, po co? nęciła Łucja. Ona mnie uratowała!
Uratowała, uratowała. A miejsca dla niej i tak nie ma.
Dlaczego?
Bo tak mam zwyczaj! ryknął.
Czuł gniew wobec samego siebie, choć nie wiedział, po co. Porządek miał być porządkiem, a w duszy szarpały się węzły.
Szymon przyszedł na herbatę. Siadając przy kuchni, zapytał:
Słyszałeś, co się stało?
Słyszałem, mruknął Stanisław.
Dobra suka. Mądra.
Bywa.
Trzeba by ją chronić.
Stanisław wzruszył ramionami:
Chronimy. Nie wypędzamy, co nie?
Nie wypędzasz, a gdzie nocuje? drwił Szymon.
Na dworze. Pies to pies, czy nie?
Szymon pokręcił głową:
Dziwny jesteś, Pashi. Z życia wnuczki uratowałeś, a sam to się nazywa niewdzięcznością.
Nie mam nic do tej psoty! wybuchnął. Nakarmiliśmy, nie bijmy i koniec!
Nie masz obowiązku, ale i człowieczeństwa nie brak. odparł Szymon.
Luty był okrutny. Zamiecie wiały się jedne po drugich, jakby zima chciała pokazać, kto tu rządzi. Dziadek sam wycierał drogi, a rano znów leżały pod nogi piaski po pas. Szarka dalej stała przy bramie, stała się chuda, włosy straciły blask, oczy przygasły, ale nie odchodziła.
Dziadziu, patrz na nią, ledwo żyje, łapała Łucja dziadka za rękę.
Sama wybrała to miejsce, odrzucał. Nikt jej nie zmuszał.
Ale ona
Dość! ryczał. Ile można mówić o tym samym? Dość tej swojej psoty!
Łucja się obraziła i ucichła. Wieczorem, gdy dziadek czytał gazetę, szeptała:
Dziś Szarki nie było widać.
I co? nie podnosząc wzroku.
Cały dzień jej nie widać. Może choruje?
Może w końcu odszła. Tam jej droga.
Dziadziu! Jak możesz tak mówić?
A jak mam? odłożył gazety, spojrzał na wnuczkę. Nie jest nasza! To obca! Nic nie jesteśmy jej winni!
Winna, szepnęła Łucja. Uratowała mnie. Nie daliśmy jej choćby ciepłego miejsca.
Miejsca nie ma! uderzył pięścią. Dom nie jest zoo!
Łucja rozpłakała się i wbiegła do swego pokoju. Dziadek został przy stole, a gazeta od tej chwili po prostu nie przyciągała jego uwagi.
Nocą zerwała się tak potężna zamieć, iż dom zdawał się chodzić na palcach. Wiatr wył w kominie, szyby stukały, śnieg walił w okna. Stanisław przewracał się w łóżku, nie mogąc zasnąć.
Psia pogoda pomyślał, i od razu poganił się: Co mnie to obchodzi? To nie mój interes!
Jednak różnica była realna, a on to czuł.
Rankiem wiatr ustał. Dziadek wstał, zaparzył herbatę i wyjrzał przez okno. Dwór był zasypany po same belki. Ścieżki znikły, a przy bramie
Przy bramie coś czarne wystawało w zasypie.
Pewnie jakieś śmieci zmiotły, pomyślał, ale serce zacięło.
Nałożył ciepły płaszcz, włożył ocieplane buty i wyszedł na podwórze. Śnieg był puszysty, głęboki, sięgał kolan. Do bramy dotarł i stanął.
W śniegu leżała Szarka, nieruchoma. Pokryła ją biała kołdra, a wystawały tylko uszy i ogon.
Umarła, pomyślał, a w środku coś się urwało. Zgiął się, zdmuchnął śnieg. Pieska wciąż żył słabo, dysząc chrapliwie, oczy zamknięte.
Ech, wyszeptał. Dlaczego nie odszedła?
Pieska zadrżała przy jego głosie, próbując podnieść głowę, ale sił brakowało. Dziadek stał i patrzył.
Niech to diabły, pomyślał i ostrożnie podniósł Szarkę na ręce.
Była lekka, prawie tylko kości i sierść, ale wciąż ciepła.
Trzymaj się, mruknął, krocząc w stronę domu. Trzymaj się, biedna.
Wniósł ją najpierw do przedsionka, potem do kuchni i położył na starym kocu przy piecu.
Dziadziu? pojawiła się w drzwiach Łucja w piżamie. Co się stało?
Och, to zająknął się Stanisław. Zmarzła tam. Niech się ogrzeje.
Łucja podbiegła:
Żyje? Żyje?
Żywa, żywa. Daj mleka w miseczkę, ciepłego.
Już! pędziła ku kuchni.
Stanisław klęczał przy psie, głaszcząc ją po głowie i rozmyślał: Co za człowiek jestem? Dopaść ją do półśmierci, a ona nie odchodzi. Wierzyła.
Szarka otworzyła powoli oczy, spojrzała na niego wdzięcznie, a w gardle ściskało się mu.
Mleko gotowe! krzyknęła Łucja, stawiając miskę przy psie.
Szarka z trudem podniosła głowę, upiła się, po czym napijała się do syta. Dziadek i wnuczka patrzyli na to, jakby to był cud.
Do obiadu Szarka już siedziała przy stole. Wieczorem krążyła po kuchni na drżących łapach, a Stanisław co chwilę spojrzał na nią i mruknął:
Tymczasowo tak! Rozumiesz? Kiedy wzmocni się znowu na dwór!
Łucja jedynie się uśmiechała. Widziała, jak dziadek pod stołem podsuwa Szarce najdroższe kawałki mięsa, jak ją przytula cieplej, jak głaszcze, myśląc, iż nikt nie patrzy.
Nie wypędzi, wiedziała dziewczynka. Już nie wypędzi.
Rankiem Stanisław wstał wcześnie. Szarka leżała na dywaniku przy piecu, przyglądając się mu uważnie.
No co, ożyła? chrapnąc, zakładał spodnie. No tak.
Pies podbył ogon, ostrożnie, jakby sprawdzając, czy go nie wypędzą.
Po śniadaniu dziadek wziął płaszcz i wyszedł na podwórze. Przeszedł wzdłuż ogrodzenia, zapalił papierosa i spojrzał na starą budkę przy stodole, opużytą od lat, może od dziesięciu.
Łucjo! zawołał do domu. Przyjdź tutaj!
Dziewczynka wybiegła, za nią Szarka, ale pies nie patrzył już na niego.
Patrz, skinął się w stronę budki. Dach przetarty, ściany rozwielone. Muszę naprawić.
Po co, dziadku? dopytała Łucja.
Po co? mruknął. Miejsce puste, niepotrzebne. Nieład.
Zabrał z podwórza deski, młotek i gwoździe, i z trudem naprawiał dach, narzekając na każdy gwóźdź i każdą niewłaściwą deskę. Szarka siedziała w pobliżu i obserwowała. Okazało się, iż rozumie, po co staram się.
Do obiadu budka lśniła nowym dachem. Stanisław położył w niej stare koce, ustawił miski z wodą i jedzeniem.
Gotowe, rzekł, ocierając pot z czoła. Gotowe.
Dziadziu, zapytała Łucja cicho, to dla Szarki?
A dla kogo jeszcze? odpowiedział, marszcząc brwi. W domu nie ma dla niej miejsca, a na dworze trzeba żyW końcu Szarka odnalazła prawdziwy dom w ciepłych sercach Łucji i jej dziadka.












