Pierwsza premiera w okresie 2023/24 w gnieźnieńskim Teatrze im. Aleksandra Fredry to tym razem rzecz klasyczna, czyli „Garderobiany” Ronalda Harwooda według przekładu Michała Ronikiera i w reżyserii brytyjskiego twórcy Dana Jemmetta, który jest kolejnym gościem cyklu Międzynarodowe Rezydencje Artystyczne.
I co tu dużo mówić – ta klasyczność czy wręcz kanoniczność, zarówno w formie (scenografia w starym stylu, przedstawiająca „pokojowe wnętrza”, aktorzy rozmawiający ze sobą, a nie z publicznością), jak i treści (opowieść o ludziach tworzących tradycyjny, hierarchiczny teatr czy raczej obwoźną trupę drugorzędnych artystów, uważającą się za coś więcej i przeżywającą każde przedstawienie, jakby to było pierwsze) – zdaje się determinować odbiór sztuki.
Marzenie aktorów?
Dla części gnieźnieńskich widzów, w tym niżej podpisanej, „Garderobiany” bez współczesnych kontekstów i formy wydał się nieco anachroniczny i nudny. Natomiast trudno nie docenić dialogów oraz całej tej ekspresji i napięcia, szczególnie pomiędzy głównymi bohaterami, które są tak lubiane przez aktorów, a choćby traktowane przez nich jako swego rodzaju sprawdzian umiejętności – na przykład w ostatniej filmowej adaptacji tego dramatu z 2015 roku wystąpił sam Anthony Hopkins (jako Sir), w warszawskim Teatrze Narodowym mieliśmy choćby Janusza Gajosa (Norman).
fot. Dawid Stube
Na gnieźnieńskiej scenie pojawia się powszechnie znany dzięki telewizyjnej karierze Piotr Cyrwus, który na konferencji prasowej przed spektaklem wyznał, iż marzył o zagraniu tytułowej roli, oraz mający za sobą już sporo dobrych kreacji także w Gnieźnie Roland Nowak (Sir).
Patrząc więc na tę sztukę przez pryzmat zaangażowania aktorów i jednak dobrze napisane dialogi, można pokusić się o nieco szerszą i bardziej współczesną interpretację.
Galeria postaci
Bo oto akcja dzieje się w Wielkiej Brytanii na początku lat 40. XX wieku, czyli w czasie II wojny światowej, a dziś mogłaby to być Ukraina, bo niestety wojenne niepokoje i zbrodnie znów powróciły do Europy.
Bohaterkami i bohaterami tej opowieści są wspomniani aktorzy z wyraźnie zarysowaną hierarchią, symboliczną i realną władzą czy przemocą i geniuszem jednocześnie, dominującej nad wszystkimi postaci zwanej Sir (dostojny i apodyktyczny, ale też rozczulająco bezbronny i zmęczony życiem w swej kreacji Roland Nowak) oraz oddanego mu i będącego również wsparciem garderobianego Normana (wspaniale lizusowaty i zawsze z gotową ripostą niczym adwokat Piotr Cyrwus).
fot. Dawid Stube
Dalej mamy wyraziste, ale jednak stojące w cieniu mężczyzn kobiety: żonę Sir – Lady (równie dostojna i nieco rozczarowana swym życiem Maja Barełkowska), swego rodzaju kierowniczkę teatralnej trupy Madge (trafnie oddająca zgorzknienie i zawiedzione nadzieje Joanna Żurawska) i dopiero stawiającą pierwsze kroki na scenie Irene (doskonale naiwna i marząca o karierze Katarzyna Lis).
Całość tej teatralnej menażerii dopełniają najbardziej widoczny wśród epizodycznych wcieleń Oxenby (przekonujący Maciej Hanczewski), upiornie snujący się w stroju błazna Geoffrey (bardzo dobry, bo wychodzący poza swą aktorską manierę Wojciech Kalinowski) oraz widoczni głównie podczas odgrywania „Króla Leara” Gloucester (Maciej Hązła) i Kent (Bogdan Ferenc).
Rzecz o elitach
Jednak równie dobrze środowiskiem życia powyższych postaci zamiast teatru mogłaby być uczelnia, gdzie często na takim czy innym wydziale życie też kręci się wokół „szacownego profesora”, którego metody nauczania nie przystają już do dzisiejszych czasów, a stosunek do studentek podpada pod molestowanie, ale to przecież „człowiek z zasługami”, więc zawsze znajdzie swych obrońców. Albo w jakiejś „poważnej redakcji”, gdzie dziennikarz, reportażysta czy prezenter, który jako jedyny nie ma śmieciowego zatrudnienia, ale wysokie honorarium – miota się podobnie niczym Sir w swym narcystyczno-depresyjnym stanie pełnym seksualnych, i nie tylko, nadużyć.
fot. Dawid Stube
Zresztą przykłady można by mnożyć bez końca, bo zwykle tam, gdzie pojawia się hierarchia, a może zwykłe uwielbienie dla jednostki mającej pewien rodzaj władzy, nietrudno też o ciemną stronę medalu.
Co znamienne, taki lider wzmacniany jest często przez popleczników, którego znakomitym przykładem jest tu oczywiście wierny, ale gdy trzeba, to przewrotny Norman, zaś przywołane postacie kobiet także odpowiadają określonym postawom: trwającej już bardziej z przyzwyczajenia i broniącej jednocześnie swego statusu Lady; prawdopodobnie niegdyś zakochanej w szefie, a teraz ciągnącej ów obwoźny teatr resztą woli Magde oraz żyjącej jeszcze nadziejami na awans Irene. Dlatego trudno uciec od skojarzenia, iż „Garderobiany” to również opowieść o elitach, w tym przypadku kulturalnych, a na pewno o aspirujących do nich ludziach, których refleksje i problemy potrafią też rozbawić, mimo iż to często humor gorzki lub mocno niepoprawny.
Duch starego świata?
Warto dodać, iż na osobną uwagę zasługuje fantastyczna scenografia Dicka Birda – obraz retro wojennych niedoborów, przykurzony i szary (ach, te ściany i murek z cegieł!), z toaletką z żółtymi żarówkami, leżanką i mizerną umywalką, który ewidentnie robi klimat i oddaje ducha bohaterów.
Co więcej, dekoracje Birda, mimo iż odwołują się do lat 40. XX wieku, to wzbudziły moje osobiste skojarzenie również z wnętrzami z serialu „Zagłada domu Usherów” Mike’a Flanagana, będącego luźną adaptacją opowiadań Edgara Allana Poego – szczególnie z ceglaną ścianą w piwnicy i nastrojem akcji z lat 80. ubiegłego stulecia, tudzież z tytułowym domem.
Podobnie jest z kostiumami Łukasza Błażejewskiego, których znoszony szyk jest jak cień dawnej świetności, a może też „zagłada starego teatru”, który zniknął bezpowrotnie, mimo iż także dziś kulturalne elity wciąż dyktują zasady? Byle chociaż po latach umieć wyciągać wnioski i uśmiechnąć się czasem do tego, co było dobre ze „starego świata”…