Dwie Żony – Miłość, Tajemnice i Poświęcenie w Polskim Stylu

newsempire24.com 4 dni temu

13 października 1952
Drogi pamiętniku,

Dziś znowu siedzę przy kuchennym stole, patrząc w puste krzesło przy kominku, i myślę o tym, jak trudno jest nosić w sobie niewypowiedziany ból. Moja teściowa zawsze powtarzała: Nieurodzona baba już nie baba, a półbaba. Czułam, iż jej słowa wbijają się w serce jak zimny wiatr z północnych pól. Słuchałam jej, a potem półgłucha Zofia, nasza sąsiadka, odrzekła głośno: Nie słuchaj jej, Boży plan jest niepojęty. Nie czas jeszcze na dziecko, On widzi wszystko naprzód.

Płakałam. Łzy spływały po policzkach, bo od pięciu lat marzyłam o własnym maleństwie, a w sercu nosiłam tę tęsknotę w ciszy. Wróciłam do rodzinnej wsi, położonej dziesięć kilometrów od miejsca, w którym pochowano matkę. Spotkałam się z Zofią, starą, półgłuchą sąsiadką, by porozmawiać przy herbacie. Wiemy, iż los jest okrutny, ale nie my szukamy dzieci, one przychodzą same. Cierpliwość, kochana.

Wokół szczekały psy, ćwierkały wróble. Wieś Zabrze w powiecie Łęczycza prawie umarła. Zniszczone chaty pochylały się nad brzegiem rzeki, jakby oddawały jej ostatni hołd. Po rozmowie poszłam do domu, do męża. Nasza wioska Iłowo leży dalej, a ja musiałam wyjść ze Zabrza przed świtem, bo nocny las i pola zawsze mnie przerażały, jak dziecięce strachy.

Jestem z tej ziemi od zawsze. Szósty rok po wojnie zostałam sama ojciec zginął w bitwie, matka zmarła młodo. Zostałam dojarką w lokalnym kołchozie, a kiedy poznałam przyszłego męża, był czerwiec. To było moje siedemnaste lato, pierwsze, kiedy pracowałam na gospodarstwie. Dojazd był daleki, ale biegałam tam chętnie, choć ręce bolały od ciężkiej doby.

Pewnego poranka spotkał mnie ulewny deszcz. Niebo zasnuło się chmurami, grzmoty dudniły, a wszystko wokół zdawało się pochylać w jedną stronę. Znalazłam schronienie pod małym daszkiem przy lesie. Siedząc na desce, wyciskałam z mokrych warkoczy wodę. Wtedy, przez kropki deszczu, zobaczyłam biegnącego w moją stronę czarnowłosego chłopca w szkarłatnej koszuli i spodniach do kolan. Skoczył pod daszek, spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko:

To prezent! Ja jestem Piotr, a ty?

Serce zabiło mi mocniej, ciemność wokół była gęsta od deszczu. Milczałam, odsuwając się na krawędź deski.

Co, grzmot cię ogłuszył? Czy może od urodzenia cicho? żartował.

Nie cicho. Mam na imię Maria.

Zmarzłaś? Nie rozgrzej się kontynuował, nie podchodząc od razu. A my deszcz cały przewrócił. Z MTS-u jestem.

Żartował jeszcze chwilę, a potem zaczął mi doskwierać. Moja bluzka przylegała do ciała to chyba go podniecało, albo po prostu był zbyt zauroczony. Wpadłam w panikę, odwróciłam się i pobiegłam przez deszcz, patrząc wstecz. Było strasznie w mrocznym lesie, przyciśniętym przez chmury.

Po jakimś czasie Piotr Nikirowski przybył jako zastępca w hodowli. Spojrzałam na niego z niechęcią, ale potem zaczął mnie zalecać, podchodził poważnie. Ta jedna chwila zostawiła we mnie ślad. W małżeństwie zanurzyłam się z radością, choć nie miałam pojęcia, co czeka mnie w domu męża i w obcej wiosce. Teściowa była surowa i chora. Z zadowoleniem zrzucała na mnie część obowiązków, ale pilnowała, by wszystko było zrobione.

Choć ciężko mi było, nie poddawałam się. Byłam pracowita, silna… Tylko uwagi teściowej niepokoiły. Przyszły czas przyniósł pewne ukojenie zobaczyła, iż jestem zręczna. Inne zarzuty już nie padały. Minął rok, kolejny, a ciąża nie przychodziła.

Jesteś zepsuta, nieurodzona baba rzuciła teściowa, patrząc na mnie. Co to za dom bez wnuków?

Płakałam w ramiona Piotra, a on złościł się na matkę, która jeszcze bardziej się denerwowała. Teściowa milczała, wzdychała. Mąż patrzył tylko wtedy, gdy podawałam mu miskę.

Nie traciłam jednak nadziei. Sama chodziłam do położnej, potajemnie odwiedzałam parafialnego księdza, warzyłam zioła, które były przepisane w domowych recepturach na niepłodność. Życie toczyło się dalej. Dom Nikirowskich nie był najbiedniejszy, choć czasy powojenne były trudne, a w domu zawsze brakowało trochę jedzenia.

Pewnego poranka Piotr przyniósł pół wiadra mokrego ziarna.

Ojej, kochanie, nie mów! zawołała matka.

Nie wszyscy podnoszą, nie ja sam. Uspokój się, mamo

Martwiłam się o Piotra, namawiając go nie wchodzić w takie sprawy, ale on jednak przywoził resztki z pola. Nocami nie spałam, siedząc przy łóżku, nie zapalając lampy, czekając na męża.

Pewnego dnia postanowiłam go spotkać. Przez dotyk odnalazłam spódnicę, koszulę i kurtkę, pod łóżkiem znalazłam wysokie gumowe kalosze, wzięłam płócienny płaszcz i wyszłam na werandę. Listopadowy wiatr przeszył otwarte drzwi, krople wody paliły twarz. Gdzie on mógł być w taką deszczową porę?

Moje nogi same poprowadziły mnie na skraj wsi. Okna nie migotały, choćby psy się schowały. Nie podążało za mną przywiązane szczeniaczki Felek, którego kochałam. Szłam, patrząc przed siebie, szukając męża, aż dotarłam do starego stodoły na skraju wsi. Dalej było tylko pole i las te, które zawsze mnie przerażały. Zdecydowałam się chwilę poczekać, a potem wrócić.

Deszcz uderzał o zimną, mokrą ziemię, szumiał raz w podmuchach, raz równomiernie. Nagle, przez szum, usłyszałam lekkie, kobiece śmiechy dochodzące ze stodoły.

Nasłuchując, rozpoznałam głos Piotra. Najpierw poczułam ulgę, ale potem serce zamarło nie był sam.

Słyszałam też głos kobiety. To była Zosia, dziewczyna z sąsiedniej wsi, z którą pracowałam w kooperatywie. Zosia była kiedyś wesoła i gadatliwa, marzyła o wyjeździe do miasta, o lepszym życiu. Ostatnio jednak przygasła, stała się zamknięta, a plotki w kooperacji mówiły, iż ma kogoś w męża, kto ją zdradza.

Zosia podbiegła, wybuchła śmiechem, a potem podeszła do mnie, patrząc w oczy. Nie wiedziałam, jak zareagować. Piotr stał obok, patrząc na nas z wyrazem, którego nie rozumiałam. Zosia po chwili podniosła się i pobiegła w stronę domu, potykając się o własną spódnicę, którą przyczepił do płaszcza.

Wróciłam do kuchni, zaczęłam prać w kadzi, mówiąc do szczeniaczka: Wypraszam brud, Felek. Myślałam o miłości, którą miałam dla Piotra i o tym, iż w domu nie było już takiej ciepłej, wzajemnej więzi. Nie chciałam wierzyć w zdradę, ale dźwięk śmiechu w deszczu był jak cichy przysłowiowy znak, iż coś się zmienia.

Następnego ranka przyjechali dwaj milicjanci i przewodniczący kooperatywy. Matka płakała, trzymała się za ramię przewodniczącego. Ojciec odprowadził syna w milczeniu, patrząc niechętnie na nieproszonych gości. Zabrało czternaście osób do urzędu, gdzie ich zasiedli. Po południu przyjechał ciężarówka, a więźniowie zostali wsadzeni do jej ładowni i odwieźni do miasta, by stanąć przed sądem.

Patrzyłam, jak pod brzozą stoi Zosia. Ten zatrzymanie wstrząsnęło całą wioskę, ale ludzie w domach milczeli, zamykając się w izbach.

Teściowa zapadła w swój smutny żal, a teść słabł. Nie spałam już od kilku dni.

Nie miałam wyboru z Piotrem, nie stałam się ani żoną, ani odrzuconą. ale w tej chwili litość i strach o męża przeważały nad gniewem i zazdrością. Nie mogłam otwarcie rozmawiać o rozwodzie, bo żona oskarżona nie była mile witana w innych kooperatywach.

Kilka dni później, wracając z gospodarstwa z mlekiem, otworzyłam drzwi i zobaczyłam Zosię, siedzącą przy stole, ręce przyciągnięte do dużego brzucha. Obok niej siedzieli teść i teściowa. Zosia spojrzała prosto w nas, jęknęła językiem, a rodzice się przygarbili.

Dzień dobry powiedziała Zosia.

I wam nie chorować, odparłam.

Maria przywitała się ze mną teściowa, a Zosia naprawdę jeździła do miasta, odwiedzała naszych Olgę i Ninę, a tam też był ich ojciec, Wacław, i jej mąż, Jerzy.

Postawiłam wiadro z mlekiem na piec, umyłam ręce w zlewie i słuchałam.

Sąd był, nasz kolędnik dostał dziesięć lat! powiedziała matka, podając chustkę, po czym przycisnęła ją do oczu i zapłakała.

Zrozumiałam, iż ten wyrok to nie tylko kara, to również rozdzielenie rodzin. Zosia wyjaśniła, iż oskarżeni zostali uznani za “przestępców państwowych”, a wielu otrzymało dziesięcioletnie wyroki. Byłam w szoku.

Kto ich teraz wypuści? zapytała mnie Zosia, a ja odpowiedziałam: Może kiedyś, może nie.

Przez chwilę rozmawialiśmy, a teść popijał herbatę z talerza. W końcu Zosia podniosła rękę i powiedziała:

Gdyby Kola chciała się ze mną ożenić, już miałabym dziecko od niego. Nie zamierzam go samodzielnie wychowywać, a ojciec nie pozwoli mi wrócić do wsi z brzuchem. Myślałam, iż poślubię Kolę, ale tak się stało… Dlatego przyjechałam, by opiekować się twoim wnukiem.

Ciężko było słuchać, jak Zosia wyliczała, ale wciąż trzymała się swojego planu. Teściowa, łamiąc się w łzy, mówiła:

Nasz dom, nasza decyzja. Wnuk przyjdzie, a Kola co z nim? Niech Zosia zostanie, niech dziecko rośnie w domu. Ty sama zdecyduj, co zrobić.

Zgodziłam się, mówiąc: Nie mam nic przeciw. Wzięłam wiadro ze śniegiem i ułożyłam je pod piecem, a potem rozpostarłam ręcznik, tworząc prowizoryczną pościel.

Kolejne dni stawały się coraz krótsze, zimniejsze. Teściowa chorowała cały zimowy czas. Zosia w ostatnich dniach stała się bardziej zaborcza, ale czasem broniła mnie, gdy widziała, iż jestem surowa. Mówiła: Połóż się, bo inaczej cię zgniecie.

W ciągu dnia dojenie, wieczorem przyglądałam się przez małe okienko na biały las przy rzece i rozmyślałam o swoim losie. Nie mogłam wrócić do rodzinnej wioski tam wiatr gwizda w chatę, a do pracy w mroźny poranek trzeba iść dziesięć kilometrów. Często wspominałam matkę, co by powiedziała, widząc mój los? Dwie żony w jednym domu, a kto będzie główną? myślałam.

Zima mijała, a w styczniu przyszedł nasz chłopiec, mały Eryk. Był pierwszą iskierką euforii w naszym domu. Zosia przyniosła go z przychodni, a ja starałam się patrzeć na niego rzadziej, bo serce bolało, iż to nie moje dziecko, choć modliłam się i leczyłam.

Zosia trzymała Eryka blisko, ale ja zauważyłam, iż zainteresowanie dzieckiem nie było tak wielkie, jakby chodziło jej o własną przyszłość. Teściowa nieustannie przypominała, iż wszystko jest dla Kolka.

Zbliżał się pierwszy maj.

Zrobiłam ciasto, wsypałam cztery miarki mąki do żeliwnego rondla i zaczęłam zagniatać. Zosia ubrała się na spotkanie z sąsiadami, a ja przyłożyłam się do pieczenia. Teściowa usiadła obok mnie, trzymając Eryka na kolanach.

Wiesz, kochanie, mówię ci to, bo jesteś matką tego dziecka, a nie… Zosia patrzyła, a ja poczułam niepokój w jej słowach bo ona bała się powiedzieć, więc mówiłam tak: Zosia chce wyjechać do miasta, uczyć się i pracować. Chce zabrać Eryka, ale my nie mamy nikogo, kto by go trzymał. Co zrobimy?

Zdziwiłam się. Zrozumiałam, iż liczy się jedynie zysk i wygoda. Nie myślałam już o ciastach, a o tym, co będzie z Erykiem. Zosia spojrzała na mnie, a ja odrzuciłam jej propozycję.

Nie wiem, mamo, zobaczymy odpowiedziałam, wzruszając ręce.

Teściowa wpadła w płacz, mówiąc: Jak będziemy mieli wnuka, a ona nie jest matką! To szczęście, iż wciąż mamy jakąś nadzieję.

Wieczorem, przy mleku i świeżym chlebie, patrzyłamNa koniec, patrząc w rozbłyskujące światło kominka, pojąłem, iż jedyną prawdziwą siłą w moim życiu jest nieustanne wytrwanie i wiara w lepsze jutro.

Idź do oryginalnego materiału