Przez dwadzieścia lat cierpienia i rozczarowań: jak była rodzina męża zamieniła moje życie w piekło.
Kiedy ostatni raz zatrzasnęłam drzwi swojego warszawskiego domu, wydawało mi się, iż wkraczam w nowy, wspaniały rozdział życia. Wyjeżdżałam nie tylko za granicę, ale do Krakowa — by zostać żoną. Nie byle jaką żoną, a żoną szanowanego mężczyzny — Żyda, rozwodnika, inteligenta, dojrzałego, który dla mnie porzucił swoją poprzednią rodzinę. Ślub w kościele Mariackim, pod stropami Rynku Głównego, zdawał się początkiem bajki. Zazdrość przyjaciółek, podziw znajomych, wizyty towarzyskie, koktajle, zdjęcia w czasopismach — wydawało się, iż los w końcu podarował mi to, o czym marzy każda kobieta. Nie mogłam sobie jednak wyobrazić, iż wszystko to stanie się błyszczącą okładką, pod którą skrywają się lata bólu, zdrady i samotności.
Samuele był starszy ode mnie o dwadzieścia pięć lat. Nie mieliśmy dzieci — miałam prawie czterdzieści lat, a on już zaczynał podupadać na zdrowiu. Jego dorosłe córki, moje rówieśniczki, Katarzyna i Franceska, od początku traktowały mnie z pogardą i chłodem. W moich oczach były bezczelne, rozpieszczone, z wyciągniętymi rękami. Przychodziły do naszego domu, wychodziły z obrazami, serwisami, figurkami. Ani razu nie zapytały o zgodę. Samuele milczał. Pozwalał w ciszy okradać nas — jego nową żonę i dom. Mieszkał ze mną, ale przez cały czas płacił alimenty swojej byłej żonie. Tak, wszystko to było zapisane w intercyzie. Podczas gdy my wynajmowaliśmy skromne mieszkanie, jego była żona cieszyła się rodzinną willą i comiesięcznymi przelewami z jego emerytury. Gotowałam mu zupy, siedziałam obok, gdy nie mógł wstać z łóżka, a pieniądze znikały gdzieś w przeszłości.
Kiedy zachorował, nasze luksusowe życie skończyło się. Nie było ani wybrzeża, ani podróży — były tylko tabletki, kroplówki i upokorzenie. A po jego śmierci? Jego córki wdarły się do naszego domu i zabrały wszystko, co uznały za „rodzinne”. Wyłamały drzwi szafy, zabrały fotel, choćby czajnik. Milczałam. Nie miałam sił walczyć. Wszystko, co mi zostało — żydowskie nazwisko i małe mieszkanie na Pradze w Warszawie, wynajmowane komuś innemu. Tylko te pieniądze pozwalają mi przetrwać, bo w Krakowie jestem tylko jedną z potrzebujących, mieszkającą w komunalnym mieszkaniu. Miejscowe służby społeczne ciągle sprawdzają, czy nie kłamię, czy nie pracuję gdzieś potajemnie. Żyję jak pod lupą, wśród obcych twarzy, w chłodzie i obcym języku.
A gdy przyjeżdżam do Warszawy, do swojego małego mieszkania, sąsiedzi patrzą na mnie jak na „krakowiankę”, z lekką zazdrością. Nikt nie wie, iż przyjeżdżam nie odpoczywać, a oddychać. Tutaj, w swoim kącie, czuję, iż żyję. Tutaj mnie nie oskarżają, nie okradają, nie śledzą każdego kroku. Tu jest moja cisza. I choć przyjaciółki ciągle dzwonią, zazdroszcząc mojego „krakowskiego szczęścia”, wiem, jak naprawdę wygląda Kraków — to nie miasto miłości, a miasto samotności.
Nie mam dzieci. Nie mam bliskich. Tylko znajome, które przyjeżdżają w odwiedziny — by przenocować i skorzystać z darmowego „europejskiego” dachu nad głową. Potem znikają. Zostaje Skype, rozmowy przez telefon stacjonarny i pustka. Żyję na krawędzi — między dwoma krajami, dwoma życiami, dwoma światami. Czasem chcę wszystko porzucić i wrócić na zawsze. Ale dokąd? Do kogo? Wszystko już zostało przeżyte, stracone, zdradzone. Pozostaje tylko jedno — cierpliwość.
Może los się jednak zlituje. Może przynajmniej na starość będę żyła tak, jak marzyłam. Póki co — po prostu trzymam się. Zaciskając zęby. Jak młody buntownik. W Krakowie.