Drzwi uchylone
Kiedy Weronika wróciła ze sklepu, drzwi do mieszkania były lekko otwarte. Nie na oścież – tylko niedomknięte. Szpara między futryną a drzwiami wyglądała na celowo wyważoną, jakby ktoś dokładnie wybrał właśnie taki kąt. Jakby wszedł, rozejrzał się, zawahał – i wyszedł, nie decydując się zostać. A może… wciąż był w środku.
Torby z zakupami postawiła na podłodze i zamarła. Serce waliło cicho, ale szybko. Żadnego dźwięku, żadnych kroków. Tylko cisza i lekki przeciąg, który poruszał frędzlami dywanika w przedpokoju. I jeszcze – ledwo wyczuwalny zapach czegoś obcego. Papierosy? A może tylko ulica? Wciągnęła powietrze, ale znów poczuła zwykły, domowy kurz.
Od trzech lat mieszkała sama. Po tym, jak Tomek odszedł – najpierw do wynajętego mieszkania, potem do innego miasta, w końcu w czyjeś ramiona. Napisał do niej dwa razy. Raz – żeby zabrać sweter, drugi – iż się żeni. Nie odpowiedziała. Nie dlatego, iż była zła. Po prostu nie wiedziała, co powiedzieć, gdy pytanie przestaje być pytaniem. W środku dawno już wszystko się zatrzeło – została tylko gładka, delikatnie smutna pustka, jak oszronione okno: ślady są, ale nie wiadomo, czyje.
Weszła powoli, rozejrzała się po korytarzu. Wszystko na miejscu. Kurtka na wieszaku. Parasol w kącie. Rachunki na półce. Żadnych śladów chaosu, żadnego zmiętego dywanika, przestawionych butów. Wszystko jak zawsze, a jednak inaczej. Zamknęła drzwi, przekręciła klucz i włączyła alarm. Migająca zielona lampka nieco ją uspokoiła. Chociaż gdyby ktoś chciał – dawno by już wyszedł. A jednak – w powietrzu wisiało coś, jak ciche echo.
W kuchni nic się nie zmieniło. Kuchenka wyłączona. Kubek w zlewie. Książka na parapecie, otwarta w połowie. Na marginesie widniało zagięcie. Była pewna, iż użyła zakładki. Ale może się pomyliła. Albo ktoś przewertował strony. W powietrzu jednak coś było nie tak. Jakby je ktoś delikatnie przesunął. Jakby ktoś niewidzialny przeszedł przez pokój i wyparował, zostawiając po sobie ledwie wyczuwalną pustkę. Nie niepokój – raczej ślad obecności.
Dopiero wtedy zauważyła: na komodzie leżało stare zdjęcie. Nie w ramce – po prostu odbitka. Lekko wyblakła, z rogiem zagiętym do środka. Weronika pochyliła się. To była fotografia, którą schowała dawno temu. Ona i Tomek. Ze dziesięć lat temu. On obejmuje ją od tyłu, ona się śmieje. Ktoś z przyjaciół zrobił to na biwaku. Wtedy wydawało się, iż to na zawsze. Teraz wyglądało jak wycięte z innego czasu. Ktoś położył je tu nie bez powodu.
Zdjęcie leżało równo. Nie mogło spaść samo. Ktoś je wyjął. Przyjrzał się. Zostawił. I wyszedł. A może nie? Weronika nadsłuchiwała, jakby w ścianach została jeszcze jego obecność. Schowała to zdjęcie nie z urazy – po prostu nie mogła na nie patrzeć. A teraz leżało otwarte, jak wyzwanie. Albo prośba.
Usiadła na kanapie. Wzięła telefon. Przejrzała ostatnie połączenia. Nic. Wiadomości – też pusto. Ani od niego, ani od nikogo. Tylko powiadomienia z banku i sklepów. Suche, obce zdania, w których nie było nic ludzkiego.
Wstała i zamknęła drzwi balkonowe – wiatr wciąż hulał po mieszkaniu. Poruszał firanką, cicho, jakby głaskał. Wieczór powoli zmieniał się w noc. Nagle ciszę przerwał dzwonek do drzwi. Raz. Krótko. Jakby ktoś wiedział, iż usłyszy.
Podeszła. Spojrzała przez wizjer. Nikogo. Pusta klatka schodowa, półmrok, mdłe światło żarówki pod sufitem. Tylko na wycieraczce – zwinięty w rulon koc. Ich wspólny. Granatowy w białe paski. Wyglądał prawie jak nowy, chociaż woziła go na wyjazdy, rozkładała na trawie, suszyła na sznurze pod domem. Pamiętała jego zapach, fakturę. Pamiętała, jak owijali się nim w namiocie. Jak ostatnio razem go prali, kłócili się o proszek, a potem śmiali z tej głupiej sprzeczki.
Na kocu leżała kartka. Trzy słowa:
*„Przepraszam, nie potrafiłem”*
Papier był złożony nieporządnie, jak w pośpiechu. Pismo – jego. Poznała je od razu po kanciastych „p” i pochylonych „t”. Jakby jednak przyszedł, dotarł, ale nie odważył się zadzwonić drugi raz. Albo wiedział, iż i tak zrozumie.
Stała. Patrzyła na drzwi, na koc, na swoje drżące dłonie. W głowie migały obrazy: jak odchodził, jak klucz zadźwięczał o metalową miskę w korytarzu, jak potem bała się ciszy. W końcu wzięła koc, weszła do środka i ostrożnie rozwinęła. W środku był klucz. Ten stary, którego nigdy nie oddał. Prosty, gładki, z zadrapaniem przy końcu – pamiętała tę rysę, jak bliznę na czymś wspólnym.
Wyłączyła alarm. Położyła klucz z powrotem w koc. Siedziała tak chwilę, patrząc na niego jak na znak czegoś niedokończonego. A potem podeszła do drzwi i powoli, prawie bezgłośnie, znów je uchyliła.
Na wszelki wypadek. Albo na wypadek, gdyby jednak była jeszcze szansa.