Drwiny za wiejskie korzenie, choć sami z głuchej głębiny…

twojacena.pl 1 miesiąc temu

Dorastałam w małej wsi na Podkarpaciu. Od dziecka przywykłam do ziemi, pracy i tego, iż wszystko zdobywa się własnymi rękami. Nie byliśmy bogaci, ale żyliśmy godnie. Właśnie wtedy pokochałam ziemię – nie jako obowiązek, ale jako ukojenie duszy. Uwielbiam grzebać w grządkach, hodować warzywa, owoce i zioła. To mnie uspokaja, przywraca równowagę. Gdy wyszłam za mąż, oznajmiłam: „Potrzebujemy działki. jeżeli jej nie mamy – zaczniemy oszczędzać”.

Mąż początkowo nie podzielał entuzjazmu, ale widząc mój zapał, ustąpił. Kupiliśmy domek z kawałkiem ziemi pod Lublinem. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie jego rodzice. Od początku traktowali mnie z wyższością. Zwłaszcza teściowa, Krystyna Nowak. Każde spotkanie stawało się pretekstem do subtelnych upokorzeń.

„Znowu z tą marchewką? Jak jakaś chłopka” – mówiła, krzywiąc usta.

„Nasz syn nie po to się kształcił i dorastał w mieście, żeby teraz babrał się w błocie!”

Słuchałam tego, zaciskając zęby. Nie z powodu wstydu, ale niezrozumienia – skąd ta nienawiść? Przecież nie zmuszam, tylko zapraszam do wspólnego tworzenia. To nie katorga, ale życie w harmonii.

Długo milczałam. Myślałam: „Mieszczuchy nie zrozumieją, mają inne priorytety”. Aż odkryłam prawdę, która wprawiła mnie w… rozbawienie.

Okazało się, iż rodzice męża pochodzą z głębokiej prowincji. Matka – ze wsi pod Białymstokiem, ojciec – z zapomnianej wioski na Warmii. Ich rodzice wciąż tam mieszkają, hodują kury i uprawiają ogród. A oni – po przeprowadzce do Warszawy – wymazali wieś z życiorysu. Tak zawzięcie, jakby bali się, iż ktoś odkryje ich korzenie.

I bez cienia zażenowania Krystyna drwiła: „Spójrz na swój wystrój – jak u baby w chałupie! Te ceramiczne wazony, haftowane serwetki, rodzinne zdjęcia… U nas wszystko nowoczesne: gładkie ściany, minimalistyczne meble, zero badziewia”.

A ja właśnie tego pragnęłam – ciepła, wspomnień zatrzymanych w przedmiotach. Może niemodnie, ale po ludzku.

Pewnego dnia, gdy po raz setny usłyszałam „wieśniara”, pękłam. Siedziałyśmy na werandzie, a ona, jak zwykle, prychała na mój porzeczkowy kompot i szarlotkę:

„Fu, wszystko jak na zadupiu!”

Uśmiechnęłam się spokojnie:

„Znacie przysłowie: Człowieka można wyciągnąć ze wsi, ale wieś z człowieka nie. Tyle że… nie o mnie mowa. O was, Krystyno”.

Zamarła. Powieka zaczęła jej drgać. Próbowała się uśmiechnąć:

„To do mnie mówisz?!”

„I do was, i do siebie. Ja swoją wsią się szczycę. Wy się jej wstydzicie. Oto różnica”.

Od tamtej rozmowy zamilkła. Żadnych docinków, aluzji. Przestała nazywać mnie chłopką, nie krzywiła się na widok domowego powidła czy kiszonych ogórków. choćby zdaje się nabrała szacunku.

Nie chowam urazy. Ale boli, iż próbowali mnie zawstydzać za to, czym sami kiedyś żyli. Czy korzenie to powód do hańby? Czy praca ręczna to przyczyna pogardy?

Jestem kobietą, która kocha ziemię. Nie wstydzę się swojego pochodzenia. Umiem siać, zbierać, kisić i gotować. Nie jestem gorsza od tych w „modnych” loftach z betonowymi ścianami. Bo tam, gdzie nie ma duszy – nie ma ciepła. A u mnie jest. I zawsze będzie.

Idź do oryginalnego materiału